Friday, December 18, 2009

Hugh Laurie


Wiem, co powiecie. Woody Allen ma swój zespół jazzowy, Johnny Depp ma rockowy, a Scarlett Johansson śpiewa covery Toma Waitsa. Nawet koleś z Mody na sukces gra na gitarze, nie wspominając już o jakimś Jak oni śpiewają. Ja jednak oglądając House'a pewnego pięknego wieczoru zobaczyłem taką scenę.

 

Nie wiem. Stwierdziłem, że to jest po prostu świetne. Postanowiłem więc wpisać nazwisko Hugh Laurie'go w youtubie. Jeśli pójdziecie w me ślady, znajdziecie naprawdę parę fajnych rzeczy. Tutaj wrzucam tylko namiastkę. Więcej pisał nie będę, bo autentycznie nie mam weny. Enjoy the music.

The Sophisticated Song:


A tu supergrupa składająca się z aktorów grających w amerykańskich serialach (nie bójcie się, nie ma Krzysztofa Ibisza):


Wesołych Świąt! :)

Friday, December 11, 2009

Rollins Band




Mógłbym tutaj wylać ze trzy hektolitry wirtualnego atramentu, opisując osobowość Henry'ego Rollinsa. Napisać o tym, że oprócz bycia wokalistą, jest też aktorem (zagrał m.in. w Zagubionej autostradzie Davida Lyncha), pisarzem, poetą, publicystą, reporterem, felietonistą, ma swój własny show w TV itd. itp. Mógłbym napisać o ideologii DIY, którą Rollins wciela w życie prowadząc własne wydawnictwo publikujące jego książki i własną wytwórnię płytową albo o tym, że Henry'ego spośród gwiazd rocka wyróżnia fakt, że nie pije, nie pali i nie bierze narkotyków. Ale o tym wszystkim możecie się dowiedzieć stąd
 
Ja jednak chciałbym skupić się na tylko jednym z jego projektów – Rollins Band. W czasie swej działalności, od 1988 do 2006 roku, zespół miał kilka składów, dla których jedynym wspólnym członkiem pozostawał ten megamuskularny koleś powyżej (i poniżej), czyli rzeczony Henry Rollins.




Muzyka Rollins Band ma ciężar Black Sabbath i hendriksowski groove, a łączy to dodatkowo z licznymi innymi gatunkami, których wymienianie sobie daruję. Do tego wszystkiego dodajmy deklamującego swoje teksty, wrzeszczącego i skaczącego po scenie w samych szortach, wylewającego ocean potu Henry'ego i mamy zajebisty rockowy zespół.

Tematyka tekstów, czasem bezpośrednich, czasem ironicznych (jak kultowy Liar) jest różna: od songów kontestujących współczesny showbiznes, kulturę i politykę do piosenek o osamotnieniu, miłości i śmierci. Bohaterem piosenek Rollinsa często jest człowiek zagubiony, zakompleksiony, zrażony osobistymi porażkami, otoczony ludźmi, którzy podkopują resztki jego wiary we własne możliwości i zrezygnowany. Henry stanowczo się tej rezygnacji sprzeciwia. Zamiast rozpamiętywania przeszłości i trwania w marazmie, namawia do spojrzenia w przyszłość i realizacji swych marzeń.



PS. Rollins Band poznałem dzięki tym dwóm nieocenionym ćwierćmózgom z MTV, których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam.


Saturday, December 05, 2009

MC5


(foto. myspace)

It takes five seconds... five seconds of decision... five seconds to realize your purpose here on the planet, it takes five seconds to realize that it's time to move, it's time to get down with it! Brothers, it's time to testify and I want to know: are you ready to testify?! Are you ready?! I give you a testimonium: THE MC5!!!

Pełną rewolucyjnego zapału przemową mistrza ceremonii w klubie Grand Ballroom w Detroit, Jesse'a Crawforda, rozpoczyna się debiutancki album zespołu MC5. Debiut, będący płytą koncertową, rzeczywiście wtrącił swoje 3 grosze do rewolucji. Motor City Five (pięciu facetów z Motor City, czyli z Detroit) są uważani za jednych z prekursorów hard rocka, punku, heavy metalu i czego tam jeszcze chcecie. Sonic Youth miało wziąć swoją nazwę od przezwiska jednego z gitarzystów MC5 Freda „Sonica” Smitha. Ich najbardziej znany utwór, Kick out the jams, pozostaje koncertowym wymiataczem dla tysięcy rockowych kapel coverujących go. A jednak chyba MC5 pozostaje trochę zapomniane.

Powstali w Detroit, w latach sześćdziesiątych. W napiętych czasach, gdy tym przemysłowym miastem wstrząsały zamieszki na tle społecznym i rasowym. Klimat biedniejących, chylących się ku upadkowi dzielnic nie skłaniał młodych mieszkańców Motor City jedynie do tumultów i rozrób, ale również do grania i słuchania hałaśliwszej niż przewiduje jakakolwiek ustawa muzyki. Chyba nie jest przypadkowe, że w tym czasie debiutują w Detroit The Stooges, a już w latach siedemdziesiątych kolesie z KISS będą śpiewać: you gotta lose your mind in Detroit Rock City.



Pierwszy album MC5 jest pełen trzasków, sprzężeń, hałaśliwych riffów i wrzasków. Dziki – to jest dobre słowo – dzikie są przemowy Crawforda, dziki jest tłum pod sceną, dzikie są chaotyczne wokale. Nie wiem czy jest na tym albumie choć linijka zaśpiewana bez szaleńczego zaangażowania. Dzikie, a jednocześnie precyzyjne są gitarowe solówki. Ten album to dzikie czterdzieści minut pełnokrwistego rock and rollowego setu, osiem głośnych, bezkompromisowych kompozycji i tylko pięć sekund, by się przygotować na tę petardę.

MC5 nagrali jeszcze dwa długogrające, studyjne już, albumy. Już nie tak krwiożercze i spontaniczne, nie tak hałaśliwe i buntownicze. Potem się rozpadli z tego samego powodu, z którego rozpadło się tysiące rockowych kapel – pokłócili się o dziewczyny i narkotyki (albo o narkotyki i dziewczyny). Pomijając próby reaktywacji grupy parę lat temu (z resztą już po śmierci wokalisty i jednego z gitarzystów legendarnego składu), zostało po nich to testimonium – które karze skakać, wrzeszczeć, machać włosami i głośno przeklinać.

Right now, it's time to KICK OUT THE JAMS, MOTHERFUCKERS!