Saturday, January 23, 2010

2000-2009: subiektywny przegląd CZĘŚĆ DRUGA

Część pierwsza.

Hans Zimmer The Last Samurai (05.12.2003)

Kiedyś mieliśmy z kumplem durny zwyczaj, czy to oglądając film na dvd, czy to oglądając go w kinie, że rzucaliśmy non stop złośliwe i prześmiewcze komentarze. Kiedy poszliśmy na Ostatniego Samuraja nie było inaczej. Aż do sceny ostatniej bitwy. Wtedy to, możecie mnie wyśmiać, popłakaliśmy się jak baby. Zresztą nie tylko my, ale cała sala kinowa. I być może to magia dużego ekranu, ale ja sądzę, że dużą rolę odegrała muzyka. Jak to często bywa na soundtrackach i na tym pojawiają różne wariacje na temat jednego, chwytliwego tematu. A ten temat naprawdę chwyta za serce. To niby tylko kolejny soundtrack zrobiony przez Hansa Zimmera do kolejnej holywoodzkiej superprodukcji z Tomem Cruisem w roli głównej, ale dla mnie jest szczególny. I wiem, że nadal się śmiejecie.

Metallica St. Anger (05.06.2003)

Boże, widzisz i nie grzmisz – westchnęli z rezygnacją wyznawcy metalu. Nic już ich nie zdziwi, bo w końcu Wielki Mistrz Lars Ulrich von Bay Area już dawno zdradził świętą wspólnotę ścinając włosy i nagrywając takie heretyckie albumy, jak Load czy ReLoad. Teraz wraz ze swoją ekipą, plwając na tysiącletnie dziedzictwo, dokonał ostatecznej sekularyzacji swej muzyki. Czterech szarpidrutów produkuje swoje denne riffy w otoczeniu bandy kryminalistów w pomarańczowych strojach, nie ma ani jednej solówki, a werbel brzmi jak walenie chochlą w aluminiowy gar. Przecież to brzmi jak punk!

Cóż, Metallica miała wielkie szczęście, że skończyła się na Kill'em All. Robią, co chcą tak na pierwszym, jak na drugim, jak i na szóstym albumie. Rozwijają się, nie dbając o oczekiwania innych, a liczba fanów bynajmniej nie spada. Świadectwem tego jest St. Anger. Dzięki temu albumowi mogę poczuć się tak, jakby moi całkowicie zwyczajni szkolni kumple, co weekend napierdalający w garażu, byli całkowicie niezwyczajnymi gwiazdami rocka, co drugi dzień grającymi na stadionach. Fajnie, że Metallice, nawet jeśliby teraz żałowała St. Anger, po dwudziestu latach grania, udaje się jeszcze zaskoczyć słuchaczy.

Rivulets Debridement (04.03.2003)

Muzyka Nathana Amundsona, znanego bardziej jako Rivulets, to dźwięki palców ślizgających się po progach gitary, brudne brzmienie znane każdemu, kto próbował grać na klasyku rzeczy grane zwykle na elektryku i idealna harmonia między światłem a mrokiem, delikatnością a szorstkością. Jest przy tym tak ślamazarna, że teoretycznie powinna irytować i nudzić, ale nic takiego się nie dzieje; a Amundson to tak smutny i sentymentalny koleś, że właściwie powinien śmieszyć, a jednak nie śmieszy.


Queens Of The Stone Age Songs For The Deaf (27.08.2002)

Właściwie nie wiem, czy znam kogoś, ktoby nie lubił Queens Of The Stone Age. Niby w tym projekcie obok Marka Lanegana i Dave'a Grohla udzielają się Jack Black, Matt Cameron czy... Billy Gibbons, więc trudno ze stwierdzenia twoja stara klaszcze u Josha Homme'a zrobić obelgę. Kurczę, nawet wokalista The Strokes dorzucił tu swoje trzy grosze. Ale przecież samo zgromadzenie w jednym projekcie zajebistych postaci nie gwarantuje absolutnie żadnego sukcesu.

Ale Queens Of The Stone Age, którego szczytowym osiągnięciem jest bezapelacyjnie Songs For The Deaf nie tylko obroniło się jako supergrupa, ale wręcz przystąpiło do natarcia, tworząc rock and rollowy album, piekielnie różnorodny i piekielnie spójny. Napakowany muzycznymi pomysłami, z których każdy brzmi zupełnie inaczej, a przy tym tworzą jedną całość. Założę się, że nawet głusi lubią teraz Josha Homme'a.

Interpol Turn On The Bright Lights (20.08.2002)

Niby goście z Williamsburg w Brooklynie (to chyba takie nowojorskie Powiśle, w każdym razie straszny lans) to kolejna kapela wysrywająca nudnawe pioseneczki (w których brak umiejętności gry na jakimkolwiek instrumencie ma oznaczać wyższy artyzm), popularna z powodu kaprysu jakiegoś menadżera czy tam producenta. Byłoby tak gdyby na Turn On The Bright Lights nie stworzyli genialnego klimatu i świetnych kompozycji. A o warsztacie też piszę nie bez kozery, bowiem na tej płycie każdego muzyka można docenić za umiejętności, a to godna odnotowania rzadkość w przypadku takiej muzyki (jeśli się mylę, to mnie poprawcie – że sparafrazuję klasyka). Doceniam to zwłaszcza, że z tych technicznych umiejętności wychodzi spójna całość, a nie bezpłodne instrumentalne popisy poszczególnych muzyków. No i głos wokalisty – ech – pisk fanek.

Marillion Anoraknophobia (07.05.2001)

Już się pogodziłem z tym, że zapewne w jakimś ślepym zaułku, zza węgła wyskoczą znawcy twórczości Marillion i uświadomią mi, że każdy z szesnastu albumów wydanych przez tę formację jest dobry, tylko nie ten. A właściwie to tylko cztery pierwsze albumy są warte słuchania, bo śpiewa na nich Fish, a ten koleś... jak mu tam... a tak, Steve Hogarth to ciota i niech spierdala.

Ja jednak chciałem wszystkich poinformować, że fanem Marillion nie jestem, ten album dostałem w prezencie i znam tylko ten jeden. Jest on progresywny, ale nie przeładowany wirtuozerskimi dziwolągami; łagodny brzmieniowo, ale nie miałki. Każde z tych co-najmniej-sześciominutowych utworzysk jest w stanie stworzyć niesamowity klimat i to jest świetne. A głos (chociaż niby nie jestem fanem tego rodzaju wokali) i osobowość tego całego Steve'a Hogartha przypadła mi bardzo do gustu. Dowodem niech będzie to, że nie zawsze zwracam uwagę na teksty, a tym razem zwróciłem. Bo, owszem, są one nietuzinkowe. I tworzą jeszcze bardziej niesamowity klimat.

Marilyn Manson Holy Wood (14.11.2000)

Marilyn Manson jest czymś więcej, niż tylko kontrowersyjnym artystą wywołującym skandale. On jest uosobieniem skandalu, symbolem kontrowersji i chodzącą prowokacją. Z tego jest najbardziej znany, a jego bezsprzecznie zła sława przyćmiewa jego dokonania muzyczne. Ale nie bójcie się, nie zamierzam tu ronić łez z tego powodu.

O tym jak różnorodne mogą być, przy jednoczesnym spójnym klimacie, poszczególne utwory, już pisałem. Na Holy Wood jest podobnie. Ale ten album jest mi szczególnie bliski, a to chyba po prostu dlatego, że słuchałem go milion razy (aż do wytarcia taśmy w kasecie) i swego czasu wszystkie songi (a jest ich dziewiętnaście) znałem na pamięć. Wydawnictwo to katowałem w początkach moich aktywnych muzycznych poszukiwań, więc chcąc nie chcąc, miało ogromny wpływ na mój gust. Ale myślę, że nawet jeśli nie macie już trzynastu lat, a jeszcze Holy Wood nie słyszeliście (w całości, to jednak koncept-album), mogę wam go śmiało polecić. I wiedziony właściwym sobie patriotyzmem, życzyć naszemu rodzimemu Nergalowi, by oprócz palenia Biblii, choć w jednej dziesiątej upodobnił się do Mansona pod względem poziomu muzyki i tekstów.

Na koniec ciekawostka. Kiedyś odkupiłem od kumpla za śmieszne pieniądze kasetę Marilyna Mansona The Last Tour On Earth i numer Machiny z listopada 2000 roku (bo na okładce była Jennifer Lopez). Znajduje się tam recenzja Holy Wood, autorstwa niejakiego Marcina Prokopa, którą pozwolę sobie teraz przytoczyć w całości (numer ten przechowuję bowiem do dziś):
Postrach konserwatywnej Ameryki znów grasuje.
Skandalista MM tym razem atakuje zinstytucjonalizowaną religię i skorumpowane państwo, obraża zblazowane gwiazdy show businessu, pluje w twarz producentom broni palnej oraz wylewa beczkę jadu na upojone krwią media, żerujące na przemocy i taniej sensacji. Swój komiks dla dorosłych ubiera w biblijne metafory, pogańską symbolikę i niecenzuralne słowa. Zabawne, że ten zaprzysięgły wróg chrześcijaństwa, kontestując rzeczywistość końca wieku, dochodzi do wniosków podobnych, co... Jan Paweł II. Czas na odrzucenie cywilizacji śmierci i odrodzenie humanizmu w rozpadającym się, stechnicyzowanym świecie. Chociaż kruchy i słaby, to najważniejszy jest człowiek.
A muzyka? Kipiące wściekłością, a jednocześnie bardzo melodyjne piosenki wciąż czerpią z industrialnych doświadczeń Nine Inch Nails. Po neo-glamowym Mechanical Animals, Manson przywrócił do łask pancerne riffy a la Black Sabbath oraz gotycką grozę. Fakt, że Fight Song zaczyna się identycznie jak Song2 Blur, traktuję jako żart. Niewiele nowego, ale sprawdzona mieszanka działa perfekcyjnie. Dla mnie to obecnie jeden z najlepszych rock'n'rollowych bendów na planecie. Album powstawał w domu, gdzie Rolling Stonesi mieszkali podczas nagrywania Let It Bleed oraz w willi słynnego iluzjonisty Houdiniego. Produkcją zajął się Dave Sardy.
Ciekawe co na to Szymon Hołownia?

Smashing Pumpkins Machina / The Machines Of God (28.02.2000)

Są tacy artyści, którzy pozostają poza mainstreamem (w mniejszym czy większym stopniu) mimo, że ich muzyka jest tak przebojowa, że powinna zawładnąć umysłami całego świata. Takim artystą jest Billy Corgan. Myślę, że Barack Obama powinien obiecać, że pod koniec jego kadencji w każdym amerykańskim domu, każde amerykańskie dziecko będzie miało płytę Smashing Pumpkins. Nie no – żartuję. Na przeszkodzie temu, by muzyka łysego trafiła pod strzechy stoją co najmniej dwie rzeczy: pierwsza to fakt, że on sam prawdopodobnie tego nie chce, a druga to jego wokal, chociaż mi się akurat jego nietuzinkowy głos bardzo podoba.

Ok, ustaliliśmy, że Smashing Pumpkins nie będzie nucone od Nowego Jorku po Hongkong. Ale przecież te melodie tak wbijają się w głowę! Brzmienie jest niebanalne, a łączyć elektroniczne z tradycyjnym to też trzeba umieć. Właściwie przy próbie opisania muzy na tej płycie wychodzi mój ubogi zasób słownictwa. Więc zakończę tym, że z wiarygodnego źródła wiem, że nie tylko lud w swej zasadniczej masie nie docenia tego krążka, ale nie docenia go nawet większość fanów Smashing Pumpkins – trudno, więcej Machiny dla mnie.





To już koniec podróży. Istnieją oczywiście albumy wydane w latach 2000-2009, które się tu nie znalazły, a być może powinny, ale nie koniecznie dlatego, że o nich zapomniałem. Możliwe, że mam wobec nich inne plany... W każdym razie wszystkim, którzy dobrnęli uczciwie do tego momentu, serdecznie gratuluję.

Chciałem jeszcze tylko dodać, że jeśli odnotowaliście brak notki o Desert Sessions, to wszystko z wami w porządku, bo naprawdę jej nie ma. Skasowałem ją z powodów, które przemilczę, bowiem na samą myśl niebezpiecznie skacze mi ciśnienie.

Sunday, January 10, 2010

Muerte w No Mercy


Pozwolę sobie ograniczyć się do zacytowania tego, co napisał wokalista zespołu, Loren:
Zapraszamy wszystkich na pierwszy klubowy koncert w tym roku. Szykuje się mocna impreza, bo wraz z nami wystąpią jeszcze trzy mocne ekipy:)


Szczegóły poniżej:


Miejsce: No Mercy
Wjazd: 7 zł
Otwarcie bram: 18.30
Data:13.01.10 (środa)


W programie:


WhoCares - Imprezę będą otwierać młodzi zdolni rockerzy, których my osobiście znamy jeszcze z czasów kiedy uśmiercali Myszkę Miki swoim przebojowym graniem:) Ostatnio graliśmy wspólnie w czerwcu w klubie pod Harendą. Impreza była wtedy przednia - tak będzie i teraz!


Forest Fuckers - Wielki powrót kapeli, z którą miliard lat temu debiutowaliśmy na deskach warszawskiej progresji. Pamiętam, że już wtedy zainteresowali nas ciekawym brzmieniem, tekstami i ogromną charyzmą.


Minerva - Pozycja obowiązkowa dla fanów ciężkiego grania. Kilkukrotnie dzieliliśmy wspólnie scenę i zawsze byliśmy pod wrażeniem profesjonalizmu i nieokiełznanej energii! Zajebiście będzie zagrać wspólnie i tym razem.


Muerte - Nasz dom, nasza twierdza. Lubimy jednak jak tłumnie odwiedzają nas goście i przyjaciele. Dlatego zapraszamy wszystkich na najbliższą impezkę w środę:) Widzimy się!


Pozdro!
Polecam!

Friday, January 08, 2010

2000-2009: subiektywny przegląd CZĘŚĆ PIERWSZA

Ostatnio siedziałem sobie przed komputerem i pomyślałem: Tam do licha, przecież właśnie minęło dziesięć lat! Serio. Nie macie tego poczucia, że dopiero co nadchodził rok 2000 i wszyscy bali się, że komputery wysiądą?

Z tej okazji postanowiłem zrobić subiektywny przegląd najlepszych albumów, które ukazały się w latach dwutysięcznych, a jest tego wbrew pozorom sporo. Oczywiście pisząc najlepsze, mam na myśli te szczególnie mi bliskie, co nie oznacza, że są wybitne, oryginalne i zmieniające bieg historii (ale i nie oznacza, że takie nie są). Tylko albumy, które mną poruszyły.

Zapraszam więc do udania się ze mną na część pierwszą podróży do wnętrza lat dwutysięcznych. Albumów nie układam w żaden ranking, bo ciężko przydzielać im punkty i mierzyć na wykresie dr J. Evansa Pritcharda Ph.D.. Są ułożone w kolejności chronologicznej, od najnowszego do najstarszego. Let's get it on!

Kings Of Leon Only By The Night (22.09.2008)

Ten album to oczywiście trzydzieści srebrników, za które mainstream kupił trzech synów kaznodziei i ich kuzyna. Na Only By The Night nie mają już tego brudnego brzmienia i nie są już tacy indie, alternatywni i garażowi. W sumie dopóki tym się charakteryzowali, to pojawiając się na świętej pamięci MTV2, władni byli sprawić, bym szybko przełączył na inny kanał. Po prostu nie mogłem słuchać jak ten gościu, co u nich na wokalu jest, wyrabia jakieś bliżej nieokreślone dziwactwa ze swoim gardłem (mogły mieć też spory wpływ debilne fryzury czwórki z Nashville, ale pod tym względem wiele się na Only By The Night nie zmienili).

Aż tu pewnego dnia pojawił się darmowy odsłuch całego nowego albumu KOL na Last.fm. Jakaś bliżej nieokreślona siła sprawiła, że zaryzykowałem. Usłyszałem Closer. Dobre. Niezłe. Naprawdę niezłe. Nie! Ten song to bezwzględny kiler, a kilerów jest kilka na tym albumie! Ten album był w stanie sprawić, bym sięgnął po wcześniejsze wydawnictwa Kings Of Leon. Polubiłem je nawet. A Only By The Night to płyta, na której wszystko jest na swoim miejscu. Po prostu bracia Followill napisali proste, ale nie prostackie, przebojowe, ale nie tandetne piosenki. I można ich słuchać również w dzień.

Peter And The Wolf Lightness (31.10.2006)

Nie wiem co tu można elokwentnego napisać o tym albumie i to jeszcze tak, by wykazać się erudycją, której nie posiadam. Napiszę tak: ten album ma klimat. Jaki? Otóż wyobraź sobie, że jest druga połowa listopada, a ty wracasz do domu po całym dniu męczącej i frustrującej pracy. Pada śnieg z deszczem, a każdy krok przez błoto i kałuże jest wyzwaniem. Wsiadasz do autobusu jedziesz nim jakiś czas, a wlecze się okrutnie. Staje na przystanku i zostaje tam najdłużej, bo znowu się tam coś spieprzyło. Wysiadasz i czekasz w zimnie na kolejny. Ten jest jeszcze większym trupem, niż poprzedni, ale jedzie. Docierasz do domu. Zjadasz ciepły obiad, kładziesz się na kanapie, puszczasz Lightness i robi się jakoś tak bardziej ciepło.

Ten album jest kojący i relaksujący, a jednocześnie niebanalny i nietuzinkowy. Na niecałe czterdzieści minut przenosi, jakby to pretensjonalnie nie zabrzmiało, w inny bajkowy świat, a słysząc ostatnią, tytułową piosenkę nie masz dość. Ja nie mam.

Mando Diao Ode To Ochrasy (06.09.2006)

Na pozór Mando Diao to kapela, jakich wiele. Nie wyróżniają się jakimś nowatorskim stylem, oryginalnym imidżem czy ultracharakterystycznym wokalem. Są po prostu kolejną garażoworockową kapelą ze Szwecji.

Ale jak się ma okazję poznać Mando Diao bliżej, okazuje się, że to interesujący zespół, któremu zdarza się tworzyć melodie zapadające w pamięć. A Ode To Ochrasy to album wypełniony takimi właśnie melodiami. Ma przy tym klimat i to 'coś', czego potrzebuje chyba każdy dobry wytwór pracy ludzkiej zaliczany do kategorii 'sztuka'. To 'coś' sprawiło, że nadal do tej płyty wracam, mimo że nie jestem jakimś wielkim fanem młodzieżowego indie z kraju świętej Brygidy.

Pearl Jam Pearl Jam (02.05.2006)

Właściwie to powinien się tu znaleźć soundtrack Eddiego Veddera do filmu Into The Wild. To płyta treściwa, w której wszystko jest na swoim miejscu. Naprawdę gustowne, zgrabne, a przy tym i wzruszające. Nic nie mam do tej płyty, naprawdę nic, jest absolutnie, bezapelacyjnie zajebista. No i ma lepszą okładkę, niż ta przedstawiająca awokado. Tylko, że nawet biorąc pod uwagę, że ukazała się światu później niż Self-Titled macierzystej kapeli Edwarda Louisa Seversona III, słuchałem jej mało.

A Pearl Jam? Na początku usłyszałem pierwszy singiel Worldwide Suicide. I byłem sceptycznie nastawiony. Tak sceptycznie nastawiony dokonałem pierwszych odsłuchów tej płyty, po czym pobiegłem napisać sceptyczną recenzję na moim ówczesnym muzycznym blogu, na którego gruzach (bo to była pierwsza i ostatnia notka, jaką wtedy popełniłem), powstał ten blog. Ha! Przyznajcie, nie wiedzieliście!

W każdym razie, kiedy pisałem tamtą recenzję, byłem młody, a to było dawno i już sobie ten błąd wybaczyłem. Fakt, że na tej płycie są lepsze i słabsze kawałki, ale kto by oczekiwał, że Pearl Jam nagrają drugie Ten? Od Pearl Jam, jak głosi jakże arcyzabawny dowcip o żarówce, wymaga się, żeby byli Pearl Jam. Takim czy innym, ale Pearl Jam. Tu są Pearl Jam, a Pearl Jam to Pearl Jam, więc w czym problem?

Katie Melua Piece By Piece (26.09.2005)

To wydawnictwo to idealna płyta popowa. Nawet czas trwania ma idealny, bo trwa dokładnie 45 minut. Nie za krótko, nie za długo. Nie za głośno, nie za cicho. Nie za oryginalnie, ale nie za sztampowo. Właściwie ta płyta nie jest idealna. Jest w sam raz. Jest nie-za-idealna. A przy tym nie jest to jakiś tam smooth-jazzowy easy-listening, który puszcza się w niektórych centrach handlowych, co by nikogo przypadkiem nie wkurwić. Ta muzyka ma charakter, bo Katie Melua udowadnia, że niekoniecznie trzeba imprezować albo chodzić w obleśnym dresie po supermarkecie, by zwrócić na siebie uwagę. Nie wiem też czy przy albumie tym pracował jakiś superważny i supermodny producent ze sztabem podwładnych nieustannie podrasowujących każdą sekundę muzyki, by stworzyć naprawdę 'dobry pop' na miarę XXI wieku. Jeśli tak, to tego nie słychać. I chwała Bogu.

dEUS Pocket Revolution (12.09.2005)

A propos Boga. Kiedy bierze się na warsztat kosmiczne bądź futurystyczne klimaty, łatwo o kicz. Ale jak się gra w kapeli o takiej nazwie... Pocket Revolution to zbiór dwunastu różnorodnych, raz bardziej zadziornych, raz bardziej popowych, czasami epickich, innym razem subtelnych kompozycji. Przyznam, że zdecydowałem się sięgnąć po ten album, gdy zobaczyłem okładkę. Może się ona nie podobać. Ale mi się akurat podoba, a w dodatku uważam, że jest interesująca. Nie pamiętam już czy cokolwiek sobie po niej obiecywałem, ale dostałem album, który mając niesamowity klimat i zachowując spójność jest cholernie eklektyczny. Wyszło bosko, bo czwarty album tej belgijskiej formacji to kieszonkowe arcydzieło.

The Twilight Singers She Loves You (24.08.2004)

Za wszystkim oczywiście stoi Greg Dulli. Dlatego nie będę wiele pisał, bo pisanie o Dullim zwykle wiąże się z popadaniem w grafomanię.

Dziwna rzecz, że kiedy wszystkie wydawnictwa Twilight Singers mogłyby się znaleźć w tym przeglądzie, ja wrzucam tylko jedno, które wcale nie jest najmocniejsze, a w dodatku jest zbiorem coverów. Ale to od tego albumu moją przygodę z Dullim zacząłem (chociaż nawet gdyby nie było żadnej przygody, ten album i tak byłby szczególny). Poza tym utwory Billie Holiday, Bjork, Fleetwood Mac, Skipa Jamesa, George'a Gershwina (czy tam Janis Joplin), Johna Coltrane'a, Marvina Gaye, tej laski z Mazzy Star oraz... Mary J. Blige w rękach Dulliego i jego ludzi to tworzywo doskonałe dla czegoś magicznego, bowiem Greg Dulli to mistrz coverów. I tyle.

Monster Magnet Monolithic Baby! (16.02.2004)


Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że grupa Monster Magnet gra coś, co nazywa się 'stoner metal'. Nie wiem, co na to Dave Wyndorf i jego ekipa, ale mi się niestety słowo 'stoner' coraz bardziej kojarzy z 'nudnym i przeestetyzowanym graniem dla grania' zamiast z 'czymś magicznym, co mimo wolnego tempa i nieskomplikowanej budowy wciąga i nie daje o sobie zapomnieć', jak to trafnie ujął klasyk. Wystarczy, że jakaś kapela ogłosi światu, że gra stoner i już uważa, że jest zajebista. Sorry, ale spora część płodów tych napiętych kolesi, grających te swoje napompowane, superciężkie kawałki nie jest nawet w jednej setnej tak fajna, luzacka i w ogóle cool, jak ten album.

Bo w istocie Monolithic Baby! to rock and roll bez napinki, a takiego chyba jednak ciągle deficyt. Znalazły się na nim niby to typowe, hard rockowe kompozycje, które doprawione sosem a la Wyndorf, nie wieją sztampą. A sam Wyndorf? (Przynajmniej wtedy jeszcze był) w formie – zawsze w swojej heavy metalowej kamizeleczce, z wąsikiem alfonsa, otoczony garstką roznegliżowanych panienek. Tylko perkusista nie dojechał na plan teledysku. Ale gra zajebiście.



Ciąg dalszy nastąpi.