Friday, March 19, 2010

Mastodon - Crack The Skye (2009)


Wkurza mnie, że chcąc napisać coś o Mastodonie, muszę od razu opisywać ich fenomen. To znaczy to, że grając muzykę, która powinna trafić tylko do względnie wąskiego grona wyznawców metalu, trafiają również do publiczności i krytyków zainteresowanych szeroko pojmowaną muzyką indie.

Piszę o tym dlatego, że sam chyba jestem częścią tego fenomenu. W końcu nie codziennie słucham muzyki, która wypruwa mózg z czaszki, wrzuca go do biurowej niszczarki, potem zbiera kawałeczki, zszywa nicią grubości liny podtrzymującej Golden Gate i wrzuca do przedwiecznej-kosmicznej-maszynki-do-mielenia-mięsa. No, może trochę przesadzam. A nawet mocno przesadzam. Niemniej faktem jest, że nie słucham zwykle tak mocnych brzmień. Ale coś kiedyś sprawiło, że sięgnąłem po drugi w dorobku Mastodon krążek, zatytułowany Leviathan i od tamtego czasu twierdziłem, że goście z Atlanty to zajebista kapela i wracałem co jakiś czas do ich muzyki.

Jednak usłyszawszy o ich najnowszym wydawnictwie, Crack The Skye, olałem sprawę. Przeczytawszy jakąś pozytywną wzmiankę o tym albumie i skonstatowawszy jego obecność na jakiejś liście najlepszych płyt 2009 roku, oczywiście nie na żadnym portalu metalowym, dalej sprawę olewałem. Aż w końcu kumpel, którego (gdybym oczywiście tak bezdusznie szufladkował ludzi) nazwałbym metalem, stwierdził, że nowy Mastodon jest chujowy. Nie wiem dlaczego, ale stwierdziłem, że to na tyle ciekawe, że muszę tego nowego trąbowca (niemal rok po premierze) sprawdzić.

Otóż problemem w obliczu tego, co napisałem wyżej okazało się to, że przystępując do słuchania Crack The Skye byłem prześladowany przez myśl, że oto muszę o tym albumie wyrobić sobie własne zdanie i w ogóle muszę coś o nim myśleć. I cały romantyzm słuchania muzyki poszedł... sobie... gdzieś. Ale mimo to przystąpiłem do słuchania i przesłuchałem wiele razy. I o to moje wnioski.

Lubiłem Mastodon za to zgrabne łączenie ostrego brzmienia z melodiami, które nazwałbym miłymi lub ładnymi, gdyby nie pojawiały się w nich nuty niepokojące, tajemnicze i psychodeliczne, co sprawia, że 'miłe' nie znaczy 'tandetne', a 'ładne' nie oznacza 'cukierkowe'. Mastodon nie może być ładny i miły, nie z takim ryjem. Samo w sobie łączenie ostrego z melodyjnym nie jest niczym nowym, ani ciekawym, ale chodzi właśnie o to, że trzeba to robić ZGRABNIE. Podobało mi się, że robią z progresją coś interesującego, że łączą te wszystkie ultraróżnorodne motywy w spójną całość z niesamowitą gracją (zwykle nie przypisywaną temu wymarłemu gatunkowi). No i za perkusję – to nie jakieś tam nawalanie jak najszybciej przy pomocy podwójnej stopy, tylko zajebiście korespondujące z resztą instrumentów łamanie rytmów. To właśnie dzięki perkusji, słuchając opartego na Moby Dicku Melville'a Leviathana ma się wrażenie to dryfowania, to walki z falami i szkwałem.

Nowy Mastodon jest inny. Słuchając pierwszego utworu byłem zdziwiony, że minęło już całe dziesięć sekund, a jeszcze nie było solówki na perkusji, dwóch riffów i trzech wywrzeszczanych linijek tekstu. Pewne elementy zostały zachowane, ale perkusja jest już prostsza, a przecinające się na poprzednich albumach motywy heavy metalowe i melodyjne stopiły się ze sobą, choć (będę to powtarzał) od początku były łączone z niesamowitym wdziękiem. Mniejsze tempo, łagodniejsze brzmienie. Choć growl akurat w wykonaniu Mastodon był niezły (nikt mi nie wmówi, że większość wokalistów uskuteczniających tę technikę ŚPIEWA), tutaj został z sukcesem prawie całkowicie zastąpiony czystymi głosami. Różnorodne (wykonywane przez wszystkich instrumentalistów), melodyjne wokale są chyba jednak, na swój chory, Mastodonowy sposób, przebojowe. Weźmy taki chwytliwy, prosty refren (jeśli w ogóle w tej muzyce można wyłonić coś takiego jak refren) otwierającego płytę Oblivion albo hipnotyzująco monotonne, dziesięciominutowe The Czar (nie wiem, czemu wszyscy podkreślają fakt, że ten utwór jest podzielony na cztery pod-utwory, a przecież właśnie to jest przykład geniuszu tego amerykańskiego zespołu – tego podziału wcale nie słychać – gdybym nie przeczytał, to bym nie wiedział). The Czar w ogóle chyba jest highlightem tego albumu. Głos powtarzający don't stay, run away, okraszony subtelnie ujawniającą się co jakiś czas partią hammondowskich klawiszy. Kurde, dobrze to wymyślili z tym Hammondem! Wstawiasz takie organy i już wszystko brzmi bosko. I ludzie ci wybaczają, że to właściwie tylko rozwinięcie pomysłu z poprzedniej płyty. Ja takie rzeczy wybaczam.

Nie będę tu pisał o każdym utworze, choć wszystkie siedem jest warte uwagi. Napiszę raczej, że okazuje się, że choć inny, to nie znaczy słabszy. Nie podoba mi się też bardziej niż poprzednie. Nie jest też tak, że w ogóle mi się nie podoba. Ha! Bo ja już wcale nie myślę o tym, co mam myśleć o tej płycie. Ja jej po prostu słucham. I tylko tym potrafię sobie wytłumaczyć fenomen Mastodon. Oni po prostu mają to coś. Mają to szczęście, że chce się ich słuchać. Może dlatego, że wchodząc do studia nie powiedzieli sobie: A teraz nagramy płytę, która połączy fanów metalu i niezalu. A może powiedzieli? Ja wolę wierzyć, że nie.




I jeszcze jedno – to co czytaliście wyżej nie jest recenzją wcale, bo ja recenzji nie piszę i już.

Wednesday, March 03, 2010

Nowy Orlean

Miasto pełne alfonsów, prostytutek, hazardu, pijatyk i będących ich następstwem bijatyk. Miasto, w którym codziennie wyburza się jakieś budynki, by postawić w ich miejscu nowe. Gdzie murzyńskie dzieci biegają boso po ulicach pełnych rozbitego szkła i starych cegieł. Stare cegły przydają się w kłótniach małżeńskich – gdy wystąpi różnica zdań – małżonkowie rzucają w siebie cegłami, aż do rozładowania napięcia. Jeśli i to nie pomoże, zawsze można jeszcze użyć noża lub innego ostrego przedmiotu. To już się kończy w szpitalu, ale małżonkowie wychodzą z niego trzymając się za rękę i uśmiechając do siebie.

Miasto pełne ludzi nie posiadających żadnego wykształcenia, żadnych kwalifikacji, pracujących za dniówkę przy regulacji Missisipi, w porcie, przy rozwożeniu węgla. Grzebanie w śmietnikach, by znaleźć jedzenie nie należy tam do rzadkości i nikogo nie dziwi. Tak jak to, że wieczorami ci sami robotnicy przychodzą do knajp, by pić i uprawiać hazard aż do świtu. By wywołać jakąś bójkę albo strzelaninę. Ale przede wszystkim po to, by grać muzykę. Ci goście, którzy pracują przy najbardziej brudnych i niewdzięcznych zadaniach, chwytają za kornet i potrafią zagrać najpiękniejszą muzykę, jaką słyszeliście.

Nie – to co przeczytaliście wyżej – nie jest opisem życia w Nowym Orleanie po uderzeniu huraganu Katrina. To Nowy Orlean sprzed niemal stu lat, widziany oczami ojca chrzestnego jazzu – Louisa Armstronga. W swojej, autobiografii zatytułowane Moje życie w Nowym Orleanie, Satchmo przedstawia fascynujący świat czarnej społeczności zamieszkującej to niesamowite miasto. Nigdy nie interesowałem się szczególnie jazzem, a książkę przeczytałem na zajęcia uniwersyteckie, ale naprawdę polecam, bo lektura jest bardzo ciekawa i zaskakująca. Teraz rozumiem, dlaczego Nowy Orlean staje się inspiracją do piosenek tak różnych twórców i że zamieszkują tam takie postacie, jak członkowie zespołu Down albo Greg Dulli. Nota bene – ten ostatni wydaje w tym roku płytę (jedno z najbardziej przeze mnie oczekiwanych tegorocznych wydawnictw), ostatnio udzielił na ten temat magazynowi SPIN.com krótkiego wywiadu, w którym parę słów pada również o Big Easy.

Na zakończenie wypada uczcić pamięć Louisa Armstronga krótkim materiałem muzycznym, w którym Satchmo występuje z kimś, kto mi osobiście bardzo kojarzy się z wyżej opisanym półświatkiem. Enjoy!