Wednesday, May 26, 2010

Black Rebel Motorcycle Club - Warszawa, Stodoła, 23.05.2010

Fota strzelona z końca sali aparatem w telefonie. Jak doskonale widać, od lewej: Robert Levon Been (wokal, bas, gitara, klawisze), Leah Shapiro (perkusja), Peter Hayes (wokal, gitara, harmonijka).


Odkąd w drugiej klasie podstawówki, przewróciłem się przez niezawiązane sznurowadło i straciłem dwa zęby (mleczaki na szczęscie), bardzo dokładnie wiążę moje trampki. Tak zrobiłem również i w niedzielny wieczór, kiedy wybrałem się na koncert Black Rebel Motorcycle Club.

Nie jestem w stanie określić, o której godzinie zjawiłem się w klubie, gdyż totalnie nie zwróciłem na to uwagi. Na pewno ominęło nas (mnie i moją siostrę) stanie w kolejce i większość supportu, którego rolę pełnił zespół Spindrift, grający (jak twierdzi last.fm) psychodelic western. Ciężko po usłyszeniu jednej piosenki cokolwiek powiedzieć o tym zespole, po za tym, że mieli fajne długaśne, hałaśliwe zakończenie utworu i wyglądali totalnie jak Kings Of Leon!

Około godziny... no, dobra znów nie zwróciłem uwagi na zegarek, ale to chyba dobrze świadczy o zespole, prawda? W każdym razie, w końcu na scenie, pod osłoną mroku i dużej ilości dymu pojawili się muzycy BRMC. Od razu zwróciłem uwagę, że ich brzmienie na żywo jest dużo bardziej surowe, pozbawione tego bogactwa, co na płytach i tych wszystkich przeszkadzajek. Jednak w miarę trwania koncertu uświadomiłem sobie, że to świadczy tylko na korzyść amerykańskiego zespołu – koncertowa rockowa surowość – wszystko zagrane przez trzech muzyków: gitarzystę, basistę i perkusistkę, a jaki czad! W poprzedniej notce zastanawiałem się, czy aby na pewno muzyka kalifornijczyków to taka petarda, teraz mogę powiedzieć: tak, to niezła petarda! Energetyczne i głośne kawałki były co jakiś czas przeplatane lżejszymi, akustycznymi, choć koncertowe wykonanie takiego Ain't No Easy Way z akustycznego albumu Howl było naprawdę rozgrzewające. W secie zagościło sporo numerów z najnowszej płyty i sprawdziły się doskonale na żywo, a kawałki z nieco chyba niedocenionego Baby 81 spisały się na gigu nie gorzej niż takie numery jak Red Eyes And Tears czy Love Burns.

Na specjalną uwagę zasługuje śpiewający i grający głównie na basie (przesterowanym basie!) Robert Levon Been, który zdecydowanie pełni rolę frontmana w zespole. Zarówno gdy nonszalancko łamał niewieście serca mamrotając takie Soł Łoewa Hmymyn Tomma Fakin Rok And Roll i zaczynając wygrywać swoje partie (zagrane na wysokich rejestrach, tak, tak – na przesterze!) czy gdy chodził po scenie ze swoją basówką, to ją podrzucając lekko do góry czy celując z niej do publiczności (skojarzenia z Johnnym Cashem są jak najbardziej na miejscu) czy wreszcie grając na gitarze akustycznej zamówiony przez publiczność kawałek Weight Of The World, które wykonywał uroczo się myląc (niewieście serca znowu połamane!) cechował się sporą charyzmą.

Po zakończonym chyba najbardziej znanym kawałkiem BRMC, Spread Your Love, main secie i niezbyt długiej przerwie, wywołani staropolskim "Napierdalać!", oklaskami i tupaniem w podłogę ponownie pojawili się na scenie. Bis zakończyli jednym z moich faworytów z najnowszej płyty, Shadow's Keeper, w którym niestety charakterysyczny po-refrenowy motyw gitarowy, stracił trochę pazuru, co zrekompensowało mi rozciągnięte, hałaśliwe, psychodeliczne i stopniowo zwalniające zakończenie. Rock and roll! Na scenie narasta hałas, gitary sprzężają, pojawia się chmura dymu. Z tyłu widać w świetle reflektora, schodzącą ze sceny Leah Shapiro. Mam niezdrową skłonność do takiego zakończeniowego hałasu. Gdy już wydawało się, że wszyscy muzycy zeszli ze sceny, hałas zaczął cichnąć, a dym ulatywać i okazało się, że na scenie wciąż pozostali Robert Levon Been i Peter Hayes. Na koniec zagrali stonowane Open Invitation, hidden track z Howl, które wprost wyłoniło się z Shadow's Keeper. Delikatnie zaśpiewana linijka and we may never be here again na koniec koncertu pasowała idealnie. Choć mam nadzieję, że jednak jeszcze tu będą. Muzycy już nie w towarzyszeniu okrzyków w rodzaju "Napierdalać" czy "Jest pierdolnięcie!", ale żegnani skandowaniem "We love you!" zeszli ze sceny, tym razem na dobre.

Ogólnie rzecz biorąc koncert był piekielnie udany. Spisał się nie tylko zespół, ale również publika, do której Robert w pewnym momencie powiedział: Mhfenkju Jumhma Bjutiful, Mhehehm Soł Mhm Fan For Mhmmm Entejr Tur. Sądzę, że nie powtarza tego na każdym koncercie. Co więcej spisał się nawet dźwiękowiec (chociaż ja mam chyba jakieś ograniczone wymagania jeśli chodzi o nagłośnienie i akustykę – podobał mi się kiedyś koncert na Torwarze – także nie wierzcie mi). O oświetleniowcu dużo by gadać. Stałem akurat nieopadal niego i widziałem jak bardzo się wkręcał w muzykę (i jeszcze pomyślcie, że twarz miał zupełnie jak Ross z "Przyjaciół"!). Światła były świetnie dopasowane do klimatu muzyki, przeważał kolor brudno-złoty, czerwony, biały i niebieski. Dodatkowo praktycznie wszystkie reflektory świeciły zza muzyków, co sprawiało, że widać było praktycznie tylko ich sylwetki, a twarze były raczej w cieniu, co było efektem kozackim, nawet mimo faktu, że reflektory świeciły w oczy publice. Podsumowując BRMC jest doskonałą kapelą koncertową, potrafią poruszyć widza zarówno energetycznym, podbitym głębokim basem rockowym łomotem, jak i stonowaną akustyczną piosenką, a ich nonszalanckie i nieco zblazowane emploi nie przeszkadza im w nawiązywaniu świetnego kontaktu z publicznością. I tak, ten koncert sprawił, że moje dokładnie zawiązane trampki mi spadły. Czekam na następny.

Sunday, May 23, 2010

2010

Jako, że dotychczas na tym blogu raczej sięgałem do wydarzeń już historycznych, dzisiaj dla kontrastu napiszę o nowościach roku 2010. Zaczynamy!

Black Rebel Motorcycle ClubBeat The Devil's Tatoo
Kalifornijczycy chyba nie przestaną się już wyróżniać na tle innych zespołów garażowych (a przynajmniej dla mnie się wyróżniać będą). Instalujące się w głowie na długi czas melodie i motywy, kozackie brzmienia (przesterowany bas!), świetny klimat, no i bezbłędna stylówa. Ich fani docenili ich za błyskotliwy przebojowy debiut i za spektakularny zwrot akcji na trzeciej płycie, na której 'rockowe' brzmienie wymienili na klimat country-folkowo-gospel-bluesowy (ale nie bez indie-rockowego sznytu), co krytycy muzyczni uważają chyba za jedną z najdojrzalszych zmian stylu w historii muzyki rozrywkowej, ale ja tam wiem swoje – po prostu perkusista (z nimi zawsze są problemy) wylądował na odwyku – więc nagrali płytę akustyczną (co wyszło im zresztą zajebiście). Tym samym, przyczynili się do "odzyskania" muzyki country. Razem z Jackiem Whitem i paroma innymi wykonawcami zdjęli chyba z tego gatunku łatkę obciachu i nakłonili również fanów tzw. gitarowego grania do sięgnięcia po Williego Nelsona. Potem powrócili znów do brzmień z dwóch pierwszych albumów i, choć nie rzucili na kolana kolejną porcją błyskotliwych muzycznych pomysłów, to jednak zachowali niebywałą formę. Następnie, chyba zachęceni przez miłośników skoków w bok, nagrali kolejną płytę eksperymentalną – tym razem wzieli na warsztat ambient i chyba ten akurat eksperyment im się już nie udał. Tak wygląda w telegraficznym skrócie "Biografia BRMC według Rogala". Teraz BRMC powracają z nową perkusistką (może liczą na rzekomo mniejszy u kobiet niż u mężczyzn pociąg do używek) i z nową rockową płytą: Beat The Devil's Tatoo.

Na szóstym studyjnym albumie BRMC nie brakuje riffów i interesujących motywów, jak w otwierającym płytę kawałku tytułowym albo we wbijającym się w głowę Shadow's Keeper; pojawiają się melodyjne, długie i leniwe psychodele, a także folkowe ballady (słowo "ballada" kojarzy mi się bardziej z Fade To Black, ale jakoś nie znajduję innego). Te z resztą one są chyba jednym z najmocniejszych punktów tej płyty, zwłaszcza Sweet Feeling, w którym linijka the sweet feeling's gone zostaje wyśpiewana ponad pełną tęsknoty partią harmonijki i to jest taki krótki smaczek, który (a co - napiszę to!) chwyta za serce i bije na głowę drugi tego typu numer wykonany przy współudziale kobiecego głosu (należącego do Courtney Jaye). To ten drugi kawałek miał chyba spełniać funkcję najbardziej-uroczego-momentu-na-płycie, ale jak gdzieś wyczytałem, miał to być drugi duet Cash-Carter, co się nie udało. Tylko czy każdy musi być jak Johnny Cash? Jak dla mnie The Toll się broni, choć wolę Sweet Feeling.

Ponieważ już się i tak rozpisałem, a nie będę przecież rozkładał każdego kawałka na części pierwsze, to będzie ostatni akapit o BRMC. Generalnie Beat The Deavil's Tatoo to nie drugi Howl czy całkowicie niezrozumiane przez takiego filistra jak ja The Effects Of 333. To po prostu kolejny rock and rollowy album BRMC: są sprzężające, brudne gitary, buczący bas, harmonijka i leniwy wokal, jest impreza. Dziś wieczorem w Stodole sprawdzę, jak to brzmi na żywo. Dowiem się czy BRMC live to taka petarda, jak mówią... Ale wierzę w nich – myślę, że nie muszę zakładać łatwo-spadających-kapci.

SlashSlash
Slash to nie tylko muzyk, ale i fenomen popkulturowy. Fanom ostrych brzmień znany z Appetite For Destruction Guns N' Roses, Velvet Revolver i chyba najbardziej ortodoksyjnie hard rockowego albumu Slash's Snakepit - It's Five o'Clock Somewhere. Slash jest również znany całemu światu z November Rain, Don't Cry, Knockin' On Heaven's Door czy duetu z Królem POPU – Michealem Jacksonem. Jest zatem Slash człowiekiem wielu światów i chyba żaden świat w nim nie dominuje: jest zarówno biały, jak i czarny, jest zarówno angielski, jak i amerykański, zarówno rockowy, jak i popowy i nie ma tu żadnego, żadnego konfliktu. Nie wiem, jak on to robi, ale nie ma tu konfliktu!

Być może dzieje się to za sprawą tego, że Slash to po prostu sympatyczny gość. Nigdy nie wybijał się przed szereg, a mimo to jego zajebistość zawsze była zauważalna i to nie tylko przez fryzurę i cylinder. Muzyk zaliczany bez mrugnięcia okiem przez większość krytyków i fanów w poczet najlepszych gitarzystów na świecie dla wielu projektów, w których brał udział zawsze był rekomendacją i reklamą. Ale zawsze działał W zespole, a nie PONAD zespołem. Teoretycznie jako gitarzysta solowy, powinien się strasznie wyróżniać, ale on zawsze działa w grupie. Robił to zarówno w Guns N'Roses, zespołole-gigancie, dzięki któremu stał się rozpoznawalny, potem w hard rockowym Slash's Snakepit (przedrostek "Slash's" został przeforsowany przez wytwórnię płytową, chcącą zarobić na nazwisku - każdy kto posłucha tego zespołu zda sobie sprawę, że nie jest to Slash i jacyś kolesie z Snakepitu, ale po prostu zespół Snakepit i tak go będę dalej w mojej publicystyce nazywał) i w Velvet Revolver. Teraz, gdy po ponad 20-letniej karierze wydaje pierwszą solową płytę, mógł wreszcie nagrać album pt. Moje Zajebiste Solówki I Jakiś Podkład W Tle. Ale nie zrobił tego.

Słuchając tej płyty, wiesz, że zaproszeni goście nie zostali tam zaproszeni tylko po to, by ich nazwiska były dodatkową reklamą dla płyty. Postacie takie jak Fergie (Black Eyed Peas) i Adam Levine (Maroon 5) występują obok Iggy'ego Popa (to ten z The Stooges) i Lemmy'ego (Motörhead). Sam Slash gra właściwie pod swoich gości, doskonale dopasowując się do różnorodnych osobowiści, a potem jeszcze składa to w jakąś spójną całość. Są kawałki lepsze i słabsze, ale konfliktu nie ma. Ja z powodu swoich przyzwyczajeń bardziej przepadam za tymi bardziej rockowymi numerami. Album otwiera utwór Ghost ze świetną współpracą dwóch gitar. W końcu to Slash i Izzy Stradlin – jeden z najlepszych duetów lead-rythm jaki można sobie wyobrazić! Lemmy śpiewający wciąż o swoim zadowoleniu ze swojego hedonistycznego trybu życia plus gitara Slasha? Marzenia się spełniają! Całkowicie mistrzowski jest kawałek zamykający płytę, w którym Iggy Pop przy akompaniamencie ultraprzebojowego riffu wykrzykuje do tych, którzy przypadkiem zapomnieli – we're all gonna die so let's get high! Świetne! Dwa naprawdę fajne numery nagrał Slash z nieco mniej znanym wokalistą Mylesem Kennedym. Dla spragnionych starego dobrego blues-rocka z lekkim powiewem świżości to dwukrotny strzał w dziesiątkę. Fajnie, że to właśnie Kennedy wyruszył ze Slashem w trasę. Szkoda tylko, że Najjaśniejsza Rzeczpospolita tego nie usłyszy... Może chociaż echa zza Karkonoszy albo zza Odry? Również Chris Cornell poradził sobie lepiej, niż w tym nieszczęsnym duecie z Timbalandem. Zaskakuje Kid Rock, którego znałem głównie z obwieszania się cycatymi panienkami i udowadniającego swój patriotyzm na riffie zajebanym z Sad But True - tutaj pojawia się z liryczną, refleksyjną, może niezbyt oryginalną, ale mającą w sobie coś melodyjną piosenką. Długoby gadać. Na koniec wypada wspomnieć o jedynym instrumentalnym kawałku na tej płycie – Watch This Dave z udziałem starego znajomego Duffa McKagana i Dave Grohla. To nie jest jedyny kawałek, w którym Slash odstawia techniczną popisówę, ale jemu wolno – brzmi to świetnie i porywa – to po prostu jest rock and rollowe.

Generalnie album to świetne połączenie wielu różnych żywiołów, chociaż fani rocka mogą mieć za złe, że Ozzy, Iggy czy Lemmy zostali tutaj lekko wygładzeni, ale to nie obdziera tych numerów z ich rock and rollowego buntu, o nie! Słuchając tego albumu, wyobrażam sobie pracę w studio. Slash w czasie przerwy mówi zaciągając się papierosem: Stary, spoko, nagramy to tak, jak chcesz, to świetny pomysł. I chociaż pewnie były spięcia i kłótnie, ja wolę myśleć, że było całkowicie bez konfliktu. Bo w muzyce go nie słychać.

The Twilight Singers - ???
Jako, że i tak nadużyłem już Waszej cierpliwości, o nowym wydawnictwie zespołu Grega Dulliego napiszę bardzo krótko. Otóż nie ma żadnego wydawnictwa! Jakoś w lutym czy w marcu na łamach internetowego wydania pisma SPIN chwalił się, że skończy album do kwietnia i już niedługo rzecz znajdzie się w naszych rękach. Niestety od wywiadu nic się nie wydarzyło, nawet złamanej próbki singla na Myspace! Nic! Nul! Reszta niech będzie moim prywatnym apelem do lidera Twilight Singers: Panie Dulli, przestań pan siedzieć na Youtubie i Facebooku, tylko rusz pan dupsko i wydaj ten pieprzony album! Na koncert w 2010 roku w Polsce, który osobiście obiecałeś mojej koleżance, w obecności licznych świadków, już nie liczymy! Ale wydaj pan album! Ładnie prosimy! Jeśli nie wydasz albumu, dzieci będą smutne! Chcesz, by dzieci były smutne?