Tuesday, July 06, 2010

Open'er Festival - 01-04.07.2010


Jest już 6 lipca, więc zapewne powstał już milion relacji z gdyńskiego festiwalu, ale myślę, że cegiełka, którą dorzucę do tej budowli, będzie jednak przedstawiała jakąś wartość.
Na początek kilka słów o szeroko pojmowanej organizacji. Chciałem powiedzieć, że wielki plus należy się tutaj miastu Gdynia – za to że od ładnych paru lat robią wiele, by ten festiwal uczynić bardziej atrakcyjnym. Oni po prostu wiedzą, że więcej na nim zyskują, niż tracą. Stąd openerowy bilet na SKM w formie opaski, byście nie musieli pilnować papierowego biletu łażąc po festiwalowym polu. Stąd jeżdżące regularnie darmowe autobusy spod dworca głównego na teren festiwalu. Żeby nie było tak słodko, to powiem, że pod względem komunikacji było jednak gorzej, niż w zeszłym roku. Ale na obronę miasta i organizatorów gigu mogę powiedzieć, że korek na trasie Gdynia Główna – Babie Doły spowodowany był zapewne przez niezbędne remonty dróg, a bratobójcza walka o dostanie się do punktu wymiany biletów na opaski spowodowana była chyba nadspodziewaną ilością ludzi, chcących bawić się na koncertach. Tych rzeczywiście było, z tego, co się orientuję, około 80 tysięcy i summa summarum tak duża liczba ludzi może tylko cieszyć.
Wiele osób krytykowało zmianę umiejscowienia sceny namiotowej w stosunku do sceny głównej. Tłumaczono to m.in. tym, że występy w namiocie mogłyby zostać zagłuszone przez te ze sceny głównej, ale zaowocowało to tylko tym, że człowiek chcący przejść spod sceny głównej do namiotu, wyruszał na wielką wyprawę, a np. osoby w tylnych rzędach na Cypress Hill występującym na znajdującej się po między główną a namiotem World Stage, słyszały raczej występ Empire Of The Sun na głównej, niż amerykańskich raperów. Z resztą uważam, że umieszczenie tak popularnego zespołu jak Cypress na scenie z egzotyką (na tym chyba polega World Stage), to nieporozumienie. Należy natomiast pochwalić rozłożenie punktów gastronomicznych, zwłaszcza umieszczenie baru z napojami tuż za budką akustyka pod sceną główną. W zeszłym roku człowiek musiał drałować pół kilometra, by zakupić dwa kubki wody, a następnie wypić tylko jeden, bo podczas przedzierania się przez tłum nacierający na ów wodopój, wylała mu się połowa.  Co do piwa, które ma być niby ważnym elementem festiwalu, to oświadczam, że nie wypiłem ani jednego Heinekena, ani poza, ani na terenie festiwalu. Może ten festiwal to ogromny prestiż dla holenderskiego browaru, ale piwem, które tam piłem w zeszłym roku nie wystawili sobie dobrego świadectwa. Nie sądzę, by w tym roku jakość trunku się poprawiła. Jeśli już jechać kilkaset (albo i kilka tysięcy) kilometrów akurat nad polskie morze, to najlepiej pić Specjala, do zakupienia w każdym sklepie monopolowym w Trójmieście. I jeśli naprawdę kochacie Heinekena z ten festiwal, to informuję, że nie jesteście  nielojalni pijąc Specjala. Browar Elbląg warzący to piwo należy bowiem do Grupy Żywiec, której właścicielem jest Heineken. I jesteśmy w domu.
Dojechaliśmy na festiwal, łyknęliśmy piwka. Apetyt rozbudzony – czas na muzykę.
Jako, że wielu festiwalowiczów zadeklarowało chęć zagłosowania, trójmiejscy zwolennicy poszczególnych kandydatów na urząd Prezydenta RP nie próżnowali.
BEN HARPER & RELENTLESS 7
Występ Bena Harpera zaskoczył zarówno publiczność, jak i jego samego oraz jego zespół. Mimo, że zgromadzona pod sceną publiczność w 99,99% stała tam, by zająć dobre miejsce na koncert Pearl Jam, publiczność obdarzyła kalifornijski zespół oklaskami będącymi nie tylko kurtuazyjnym gestem, ale spontaniczną reakcję na świetnie wykonaną, energetyczną muzykę. Dla większości zapewne najmocniejszym punktem koncertu Harpera by ł gościnny występ Eddiego Veddera – zaśpiewali wspólnie cover zespołu Queen pt. Under Pressure. Ja jednak uważam, że i bez tego koncert był rewelacyjny. Rozpoczął go samotnie lider, grając przez kilka minut urokliwe melodie na swojej slajdującej gitarze (jest to jego znak firmowy). Potem dołączyli do niego gitarzysta, basista i perkusista i rozpoczął się świetny rockowy show. Gdy śledziłem te rozciągnięte w czasie improwizacje, muzyków, którzy nie zważając na wszystko, grali po prostu długie solówki, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Świetna muzyka, osadzona w hard rocku, bluesie i funku, oparta w dużej mierze na grze butelką. Do tego głos Bena Harpera – z jednej strony słychać echa czarnych muzyków, takich jak Jimi Hendrix czy Marvin Gaye, z drugiej strony wschodnioeuropejską melancholię. Ben Harper ma bowiem wśród przodków Afroamerykanów, Indian i rosyjskich Żydów. Moja babka mieszkała niedaleko, na Łotwie, gdy byłem mały opowiadała mi o wakacjach nad Morzem Bałtyckim w Polsce – powiedział w pewnym momencie wokalista. Charyzmatyczny lider, świetni muzycy, dobra zabawa. Jestem zauroczony tym zespołem.
PEARL JAM
By uniknąć przerostu formy nad treścią, nie będę pisał dużo o Pearl Jam. Jest to po prostu jeden z tych zespołów, do których już zawsze się wraca. Cieszę się, że zagrali Do The Evolution – song, od którego zaczęła się moja fascynacja tą kapelą. Cieszę się, że zagrali Alive, bo zabrakło go trzy lata temu w Chorzowie. Cieszę się, że zagrali Why Go, bo… to zajebisty kawałek. Kilka razy w ciągu tego koncertu czułem autentyczne wzruszenie.
Warto dodać, że w przeddzień koncertu członkowie zespołu ze Seattle obchodzili smutną, dziesiątą rocznicę niesławnego wypadku, który miał miejsce na festiwalu w Roskilde. Zostało wtedy zadeptane dziewięć osób. O tym, że ta tragedia dała do myślenia muzykom świadczy fakt, że Vedder poprosił, by każdy, kto jest pod sceną zrobił trzy kroki w tył, a także, by zaprzestać stage divingu. Należy się szacunek za głoszenie tak niepopularnych poglądów. Pisałem już tutaj o bezpieczeństwie na koncertach. Od paru siniaków w pogo nic się nikomu nie stanie, ale czasami ludzie nie znają umiaru. W takich sytuacjach cieszy podejście Eddiego do tej sprawy (choć sam przed Roskilde 2000 daleki był, delikatnie mówiąc, od spełniania norm bezpieczeństwa, to myślę, że wielu muzyków mogłoby się od niego uczyć) .
MANDO DIAO
Mimo jakichś technicznych problemów na początku występu, które trochę ich speszyły, Szwedzi szybko się rozkręcili. Ciekawe pomysły (Memphis Tennessee Chucka Berry’ego zaśpiewane na melodię Song For Aberdeen) i ciekawe aranże (jak np. rozpoczęty na samej tylko gitarze utwór Mr. Moon). Sporo sobie po tej kapeli obiecywałem i było bardzo dobrze, ale… zabrakło mi jakoś pierdolnięcia. Być może to dlatego, że stałem w złym miejscu, dość daleko od sceny, pod którą widać było świetną zabawę. W moich okolicach prawdziwa zabawa rozpoczęła się, gdy zagrali lansowany w radiu utwór z najnowszej płyty (którą powędrowali stylistycznie w stronę gatunków, które lubię mniej, niż te, które grali na wczesnych płytach i za które ten zespół polubiłem). Tak, zdecydowanie Dance With Somebody to odpowiednik zeszłorocznego Sex Is On Fire Kings Of Leon – kawałek, na który wszyscy czekają, a potem masowo udają się na inny koncert. Ale nie zważając na to, tak jak nie zważałem w zeszłym roku na KOL, po prostu świetnie się na nim bawiłem. No i faceci z Borlänge się wycwanili – zagrali swój hit na końcu.
MASSIVE ATTACK i EMPIRE OF THE SUN
Na tych koncertach właściwie bardziej od muzyki podobała mi się oprawa graficzna, show. Massive Attack - świetny pomysł na puszczanie z tyłu sceny przewijających się nagłówków (w języku polskim) ze stron internetowych. Przelatujące przez scenę hasła takie jak „Kaczyński zapowiada koniec palikotyzacji” w połączeniu z psychodeliczną muzyką tworzyły robiący wrażenie efekt. Muzyka Massive Attack jest dość monotonna, ale chyba właśnie o to chodzi. Ludzie wokół bawili się dobrze i tańczyli, ale ja słuchałem tej muzy leżąc. Efekt był całkiem przyjemny. Co jakiś czas wstawałem, by zobaczyć jednego z wokalistów, prezentującego wygląd rastafariańskiego szamana-menela z Bronksu – gość był naprawdę psychodeliczny.
W kontraście do dość mrocznego MA, Empire Of The Sun, zaprezentował radosną stronę muzyki elektronicznej. Ultrakiczowaty wystrój sceny i obrazków na telebimach, kolorowe stroje – właściwie nie powinienem się o tym wypowiadać, bo to zupełnie nie moje klimaty. A jednak muszę powiedzieć, że najlepszym punktem występu były cztery tancerki, które niezmordowanie tańczyły przez cały koncert, co piosenkę pojawiając  się na scenie nowych strojach. Natomiast muzyka zespołu jest dość… miałka. Nawet biorąc poprawkę, że to nie mój styl, to nie wychwyciłem jakichś szczególnie interesujących motywów w ich utworach. Piosenki sprawiały wrażenie, jakby zostały napisane w 15 minut i były dopasowane do wystroju, a jak dla mnie powinno być na odwrót.
CYPRESS HILL
Jak już wyżej pisałem, organizatorzy nie docenili popularności Cypress Hill. Mimo umiejscowienia ich na niszowej World Stage i wyznaczenia godziny występu na 00:30, koncert zespołu z Los Angeles zgromadził prawdziwe tłumy. Nie jestem znawcą hip-hopu, a tym bardziej twórczości tegoż składu, ale kilkakrotnie słysząc jakiś utwór przyłapałem się na tym, że mówię: hej, przecież ja to znam! Nie obejrzałem całego występu, ale muszę powiedzieć, że świetnie było posłuchać o tym, jak bardzo ziomale kochają palić marihuanę i jak bardzo pragną, by została zalegalizowana. Bardzo podobał mi się numer, będący dialogiem między dwoma MC, z których jeden palił jointa, natomiast drugi stara się mu go odebrać. Gdy już mu się to udaje, zaciąga się i zaczyna kaszleć, po czym stwierdza: I think I need a doctor. Po czym zespół gra utwór Dr. Green Thumb. Trudno się nie domyślić jaki temat utwór ten porusza. Słowem – prawdziwy teatr. Świetny występ.
SKUNK ANANSIE i KASABIAN
Choć znam w sumie tylko dwie piosenki Skunk Anansie, to byłem ciekaw występu tego zespołu. Niestety spóźniłem się na niego srogo i byłem świadkiem ostatnich utworów main setu i bisu. Przyznam się, że spodziewałem się, że wokalistka zespołu – Skin – zaprezentuje bardziej introwertyczny, mroczny styl  sceniczny. Tymczasem kilkakrotnie nurkowała w publiczność, skakała po scenie i prezentowała nieustannie swój gigantyczny uśmiech. Byłem miło zaskoczony. Jeśli chodzi o Kasabian, to zawsze uważałem tę kapelę za słabą i ten koncert mnie do niej nie przekonał. I nie tylko ja byłem zdania, że grali totalnie bez energii – uważają tak również ludzie, którym na płycie Kasbian się podobał.
KINGS OF CONVENIENCE
Byłem na koncercie Kings Of Convenience  zaledwie przez pół godziny, ale za to pod samą sceną. Dwóch Norwegów śpiewających ciepłymi głosami przy akompaniamencie gitar akustycznych zgromadziło naprawdę ogromną publiczność. Świetnie sobie radzili na scenie, choć obydwaj pozowali na nieśmiałych, to z Erlend Øye’a (ziomek w śmiesznych okularach… i o śmiesznym nazwisku), co chwilę wychodziło zwierzę sceniczne. Wszystko to oczywiście w stonowanym stylu tego zespołu. Jedyną wadą tego koncertu pozostaje fakt, że odbył się on w wielkim namiocie. Moim zdaniem lepiej by się Norwegowie sprawdzili w malutkim klubie, aczkolwiek są chyba zbyt popularni, by pomieścić swoich fanów w jakimś bardziej kameralnym miejscu.
THE HIVES
- Piękny kraj – powiedział wokalista The Hives, Howlin’ Pelle Almqvist zsiadając z konia na polu pod Gdynią.
- I lud ponoć bitny – odrzekł perkusista, Chris Dangerous.
Potem nastąpił już regularny szwedzki potop. The Hives zniszczyli system, podeptali go, rzucili nim o ścianę, podpalili, zakopali, odkopali i jeszcze raz zakopali, a wszystko to w ciągu zaledwie godziny. Wokalista w każdej piosence lądował pod barierkami i śpiewał z publicznością, a między songami opowiadał historię o tym, że gitarzysta zespołu został otruty, ale oni szybko znaleźli nowego albo o tym, że nie wpuszczono ich do samolotu, bo jego głos uznano za zabójczą broń i stwierdzono, że stwarza zagrożenie na pokładzie, w związku z czym musieli przyjechać do polski konno.
 Jest tylko jeden sposób, by przez godzinę tak szaleć i nie umrzeć z odwodnienia albo na zawał. Sok z gumijagód. Pelle Almqvist z pewnością wypija co najmniej 1, 5 litra dziennie.  Spin Magazine ogłosił swego czasu The Hives najlepszym zespołem koncertowym na świecie i choć trudno stwierdzać, kto jest najlepszy, już wiem, co mieli przed oczami i uszami ludzie, którzy ten tytuł przyznawali. Solidne, proste i szybkie rock and rollowe granie z dodatkiem oryginalnego głosu i brawurowej osobowości wokalisty dało razem niesamowity show i to w biały dzień. W przeciwieństwie do Kasabian, który przy światłach, stroboskopach i dymie, zagrali mdły gig, The Hives zmiażdżyli przy zapalonym świetle.
 THE DEAD WEATHER
Jack White zasłużył sobie chyba na miano rock and rollowego Midasa. Wszystko czego się tknie zamienia się w złoto. Tak było również w wypadku koncertu jego najnowszego projektu. Myślę, że jeśli ktoś się do niego nie przekonał słuchając płyty (trzeba przyznać, że dość karkołomne te kawałki), to przekonałby się do niego po tym koncercie. Mimo, że formalnie frontmanem zespołu jest fabryka seksapilu Alison Mosshart, która w swoim koncertowym uniformie – charakterystycznym sweterku, legginsach i burzą włosów wiła się po scenie (a przy tym świetnie śpiewała), to i tak największą uwagę zwracał na siebie, siedzący za zestawem perkusyjnym lider – Jack White. Pomijając już, że był to po prostu solidny rock and rollowy show, to sam fakt, że Jack śpiewał grając jednocześnie skomplikowane partie na perkusji, po czym chwycił za gitarę i zagrał najlepsze solo tego wieczoru, musi budzić szacunek. Na uwagę zasługuje też wystrój sceny i fakt, że obraz na telebimach był czarnobiały – wszystko to tworzyło świetny klimat.
ARCHIVE i FATBOY SLIM
Cierpliwym pragnę powiedzieć: zaprawdę już niedługo spotka was nagroda w postaci końca tej notki. Ani Archive, ani Fatboy Slima nie widziałem w całości. Łączy te dwa występy jedno – zobaczyłem coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Znając całą jedną płytę Archive i sporo pojedynczych kawałków, zdziwiłem się wchodząc do namiotu przy akompaniamencie rapującego gościa. Mimo wszystko było całkiem nieźle, mimo, że w czasie, gdy bawiłem na ich występie, nie zagrali żadnego numeru, który znam.
Fatboy Slima z kolei cenię ogromnie za takie utwory, jak Right Here, Right Now, Praise You, Weapon Of Choice czy Ya Mama. Dodatkowo przez sporą część znajomych występ ten był wyraźnie wyczekiwany. Ale gdy poszedłem pod główną scenę, usłyszałem zwyczajną techniawę. Nie wierzę, że ktoś mógł wstać o 4:00 i jechać kilkaset kilometrów tylko po to by usłyszeć gościa, który puszcza taką łupankę. Ja wiem, że teraz techno wróciło do łask i już nie nosi odium obciachu czy „muzyki dla dresiarzy”, ale mam to w dupie – to była zwykła łupanka, sorry.
***
To już koniec tej podróży. Ogólnie uważam festiwal za bardzo, bardzo, bardzo udany, zarówno pod względem muzycznym, jak i poza muzycznym tu podziękowania dla wszystkich przyjaciół z Trójmiasta, na czele z Martą – dziękujemy). Doskonale spędziłem czas i coś mi się wydaje, że mamy do czynienia z czymś, co już niedługo zyska sobie status legendy. Świadczy o tym ogromna ilość obcych języków, które słyszało się pośród gości festiwalu – na gdyński festiwal ludzie potrafią przyjechać nawet z tak odległych miejsc, jak Hiszpania, no i przede wszystkim fakt, że nie było koncertu, na którym bym nie spotkał ludzi bez żadnego skrępowania doskonale się bawiących, tańczących, klaszczących i krzyczących. I o to chodzi.