Sunday, May 23, 2010

2010

Jako, że dotychczas na tym blogu raczej sięgałem do wydarzeń już historycznych, dzisiaj dla kontrastu napiszę o nowościach roku 2010. Zaczynamy!

Black Rebel Motorcycle ClubBeat The Devil's Tatoo
Kalifornijczycy chyba nie przestaną się już wyróżniać na tle innych zespołów garażowych (a przynajmniej dla mnie się wyróżniać będą). Instalujące się w głowie na długi czas melodie i motywy, kozackie brzmienia (przesterowany bas!), świetny klimat, no i bezbłędna stylówa. Ich fani docenili ich za błyskotliwy przebojowy debiut i za spektakularny zwrot akcji na trzeciej płycie, na której 'rockowe' brzmienie wymienili na klimat country-folkowo-gospel-bluesowy (ale nie bez indie-rockowego sznytu), co krytycy muzyczni uważają chyba za jedną z najdojrzalszych zmian stylu w historii muzyki rozrywkowej, ale ja tam wiem swoje – po prostu perkusista (z nimi zawsze są problemy) wylądował na odwyku – więc nagrali płytę akustyczną (co wyszło im zresztą zajebiście). Tym samym, przyczynili się do "odzyskania" muzyki country. Razem z Jackiem Whitem i paroma innymi wykonawcami zdjęli chyba z tego gatunku łatkę obciachu i nakłonili również fanów tzw. gitarowego grania do sięgnięcia po Williego Nelsona. Potem powrócili znów do brzmień z dwóch pierwszych albumów i, choć nie rzucili na kolana kolejną porcją błyskotliwych muzycznych pomysłów, to jednak zachowali niebywałą formę. Następnie, chyba zachęceni przez miłośników skoków w bok, nagrali kolejną płytę eksperymentalną – tym razem wzieli na warsztat ambient i chyba ten akurat eksperyment im się już nie udał. Tak wygląda w telegraficznym skrócie "Biografia BRMC według Rogala". Teraz BRMC powracają z nową perkusistką (może liczą na rzekomo mniejszy u kobiet niż u mężczyzn pociąg do używek) i z nową rockową płytą: Beat The Devil's Tatoo.

Na szóstym studyjnym albumie BRMC nie brakuje riffów i interesujących motywów, jak w otwierającym płytę kawałku tytułowym albo we wbijającym się w głowę Shadow's Keeper; pojawiają się melodyjne, długie i leniwe psychodele, a także folkowe ballady (słowo "ballada" kojarzy mi się bardziej z Fade To Black, ale jakoś nie znajduję innego). Te z resztą one są chyba jednym z najmocniejszych punktów tej płyty, zwłaszcza Sweet Feeling, w którym linijka the sweet feeling's gone zostaje wyśpiewana ponad pełną tęsknoty partią harmonijki i to jest taki krótki smaczek, który (a co - napiszę to!) chwyta za serce i bije na głowę drugi tego typu numer wykonany przy współudziale kobiecego głosu (należącego do Courtney Jaye). To ten drugi kawałek miał chyba spełniać funkcję najbardziej-uroczego-momentu-na-płycie, ale jak gdzieś wyczytałem, miał to być drugi duet Cash-Carter, co się nie udało. Tylko czy każdy musi być jak Johnny Cash? Jak dla mnie The Toll się broni, choć wolę Sweet Feeling.

Ponieważ już się i tak rozpisałem, a nie będę przecież rozkładał każdego kawałka na części pierwsze, to będzie ostatni akapit o BRMC. Generalnie Beat The Deavil's Tatoo to nie drugi Howl czy całkowicie niezrozumiane przez takiego filistra jak ja The Effects Of 333. To po prostu kolejny rock and rollowy album BRMC: są sprzężające, brudne gitary, buczący bas, harmonijka i leniwy wokal, jest impreza. Dziś wieczorem w Stodole sprawdzę, jak to brzmi na żywo. Dowiem się czy BRMC live to taka petarda, jak mówią... Ale wierzę w nich – myślę, że nie muszę zakładać łatwo-spadających-kapci.

SlashSlash
Slash to nie tylko muzyk, ale i fenomen popkulturowy. Fanom ostrych brzmień znany z Appetite For Destruction Guns N' Roses, Velvet Revolver i chyba najbardziej ortodoksyjnie hard rockowego albumu Slash's Snakepit - It's Five o'Clock Somewhere. Slash jest również znany całemu światu z November Rain, Don't Cry, Knockin' On Heaven's Door czy duetu z Królem POPU – Michealem Jacksonem. Jest zatem Slash człowiekiem wielu światów i chyba żaden świat w nim nie dominuje: jest zarówno biały, jak i czarny, jest zarówno angielski, jak i amerykański, zarówno rockowy, jak i popowy i nie ma tu żadnego, żadnego konfliktu. Nie wiem, jak on to robi, ale nie ma tu konfliktu!

Być może dzieje się to za sprawą tego, że Slash to po prostu sympatyczny gość. Nigdy nie wybijał się przed szereg, a mimo to jego zajebistość zawsze była zauważalna i to nie tylko przez fryzurę i cylinder. Muzyk zaliczany bez mrugnięcia okiem przez większość krytyków i fanów w poczet najlepszych gitarzystów na świecie dla wielu projektów, w których brał udział zawsze był rekomendacją i reklamą. Ale zawsze działał W zespole, a nie PONAD zespołem. Teoretycznie jako gitarzysta solowy, powinien się strasznie wyróżniać, ale on zawsze działa w grupie. Robił to zarówno w Guns N'Roses, zespołole-gigancie, dzięki któremu stał się rozpoznawalny, potem w hard rockowym Slash's Snakepit (przedrostek "Slash's" został przeforsowany przez wytwórnię płytową, chcącą zarobić na nazwisku - każdy kto posłucha tego zespołu zda sobie sprawę, że nie jest to Slash i jacyś kolesie z Snakepitu, ale po prostu zespół Snakepit i tak go będę dalej w mojej publicystyce nazywał) i w Velvet Revolver. Teraz, gdy po ponad 20-letniej karierze wydaje pierwszą solową płytę, mógł wreszcie nagrać album pt. Moje Zajebiste Solówki I Jakiś Podkład W Tle. Ale nie zrobił tego.

Słuchając tej płyty, wiesz, że zaproszeni goście nie zostali tam zaproszeni tylko po to, by ich nazwiska były dodatkową reklamą dla płyty. Postacie takie jak Fergie (Black Eyed Peas) i Adam Levine (Maroon 5) występują obok Iggy'ego Popa (to ten z The Stooges) i Lemmy'ego (Motörhead). Sam Slash gra właściwie pod swoich gości, doskonale dopasowując się do różnorodnych osobowiści, a potem jeszcze składa to w jakąś spójną całość. Są kawałki lepsze i słabsze, ale konfliktu nie ma. Ja z powodu swoich przyzwyczajeń bardziej przepadam za tymi bardziej rockowymi numerami. Album otwiera utwór Ghost ze świetną współpracą dwóch gitar. W końcu to Slash i Izzy Stradlin – jeden z najlepszych duetów lead-rythm jaki można sobie wyobrazić! Lemmy śpiewający wciąż o swoim zadowoleniu ze swojego hedonistycznego trybu życia plus gitara Slasha? Marzenia się spełniają! Całkowicie mistrzowski jest kawałek zamykający płytę, w którym Iggy Pop przy akompaniamencie ultraprzebojowego riffu wykrzykuje do tych, którzy przypadkiem zapomnieli – we're all gonna die so let's get high! Świetne! Dwa naprawdę fajne numery nagrał Slash z nieco mniej znanym wokalistą Mylesem Kennedym. Dla spragnionych starego dobrego blues-rocka z lekkim powiewem świżości to dwukrotny strzał w dziesiątkę. Fajnie, że to właśnie Kennedy wyruszył ze Slashem w trasę. Szkoda tylko, że Najjaśniejsza Rzeczpospolita tego nie usłyszy... Może chociaż echa zza Karkonoszy albo zza Odry? Również Chris Cornell poradził sobie lepiej, niż w tym nieszczęsnym duecie z Timbalandem. Zaskakuje Kid Rock, którego znałem głównie z obwieszania się cycatymi panienkami i udowadniającego swój patriotyzm na riffie zajebanym z Sad But True - tutaj pojawia się z liryczną, refleksyjną, może niezbyt oryginalną, ale mającą w sobie coś melodyjną piosenką. Długoby gadać. Na koniec wypada wspomnieć o jedynym instrumentalnym kawałku na tej płycie – Watch This Dave z udziałem starego znajomego Duffa McKagana i Dave Grohla. To nie jest jedyny kawałek, w którym Slash odstawia techniczną popisówę, ale jemu wolno – brzmi to świetnie i porywa – to po prostu jest rock and rollowe.

Generalnie album to świetne połączenie wielu różnych żywiołów, chociaż fani rocka mogą mieć za złe, że Ozzy, Iggy czy Lemmy zostali tutaj lekko wygładzeni, ale to nie obdziera tych numerów z ich rock and rollowego buntu, o nie! Słuchając tego albumu, wyobrażam sobie pracę w studio. Slash w czasie przerwy mówi zaciągając się papierosem: Stary, spoko, nagramy to tak, jak chcesz, to świetny pomysł. I chociaż pewnie były spięcia i kłótnie, ja wolę myśleć, że było całkowicie bez konfliktu. Bo w muzyce go nie słychać.

The Twilight Singers - ???
Jako, że i tak nadużyłem już Waszej cierpliwości, o nowym wydawnictwie zespołu Grega Dulliego napiszę bardzo krótko. Otóż nie ma żadnego wydawnictwa! Jakoś w lutym czy w marcu na łamach internetowego wydania pisma SPIN chwalił się, że skończy album do kwietnia i już niedługo rzecz znajdzie się w naszych rękach. Niestety od wywiadu nic się nie wydarzyło, nawet złamanej próbki singla na Myspace! Nic! Nul! Reszta niech będzie moim prywatnym apelem do lidera Twilight Singers: Panie Dulli, przestań pan siedzieć na Youtubie i Facebooku, tylko rusz pan dupsko i wydaj ten pieprzony album! Na koncert w 2010 roku w Polsce, który osobiście obiecałeś mojej koleżance, w obecności licznych świadków, już nie liczymy! Ale wydaj pan album! Ładnie prosimy! Jeśli nie wydasz albumu, dzieci będą smutne! Chcesz, by dzieci były smutne?


3 comments:

Emo said...

Napisałem przed chwilą "zajebisty" comment, ale to dziadostwo mi go wywaliło. W każdym razie przeczytałem. Całość! :P

Rogal said...

o, jebane! :/ w każdym razie - dzięki:)

kaasia said...

ook.. ja przeczytałam tylko pewną część, a nawet dwie :D przyznaję się bez bicia.. a co o tym myślę to już dobrze wiesz :P