Friday, August 17, 2012

The Afghan Whigs – Warszawa, Proxima, 14.08.2012


Gdy rozmyślałem o koncercie The Afghan Whigs w Proximie, przypomniała mi się pewna anegdotka. Nauczyciel oddaje uczniowi sprawdzone wypracowanie i mówi: „Bazgrzesz tak okropnie, że nie byłem w stanie przeczytać, co napisałeś. Nie mam pojęcia, co jest w tym wypracowaniu. Być może zasługuje ono na piątkę, być może na jedynkę. Ale ponieważ nie jestem w stanie ustalić, co napisałeś, stawiam ci tróję, tak będzie najsprawiedliwiej”. Po wtorkowym koncercie czułem się jak ów nauczyciel. Z jednej strony moje całkowicie zdarte gardło mówiło mi, że było ekstraordynaryjnie i fantasmagorycznie, że doskonale się bawiłem, a koncert zasługuje na szóstkę. Z drugiej strony jednak starania muzyków, by dać dobry koncert, nieustannie sabotowało nagłośnienie, które było po prostu, mówiąc bez ogródek, nie owijając w bawełnę i nie bojąc się tego słowa, chujowe.

Ciągnąc metaforę edukacyjną, frontman Afghan Whigs, Greg Dulli zawsze był wzorowym uczniem. Niezależnie z jaką kapelą nie przybyłby do Polski (czy to Twilight Singers, czy to Gutter Twins), zasługiwał na celujący. Nie dość, że zdolny, to jeszcze pracowity, bo odwiedził nasz kraj w ciągu ostatnich dziesięciu lat czterokrotnie, z czego na trzech koncertach byłem, więc wiem, co mówię. Każdy z nich to była klasa i wysoka jakość usług. Co więcej reunion legendy lat dziewięćdziesiątych, cieszącego się statusem kultowego zespołu, Afghan Whigs, spotkał się, co przyznacie sami rzadkie, z pozytywną reakcją nie tylko fanów, ale i krytyków. Ba, ci ostatni rozpisywali się nawet, że kapela nigdy nie była w tak dobrej formie. Zatem nikogo chyba nie zdziwi, że idąc na koncert w deszczowy wieczór 14 sierpnia, oczekiwałem, że wychodząc z klubu, otworzę dziennik i postawię, jak zwykle, szóstkę z plusem, wykrzyknikiem i uśmiechniętą buźką. Jednak, gdy wybrzmiały ostatnie akordy bisu, nie byłem tego już taki pewien. Szczerze mówiąc, niczego nie byłem pewien.

Zanim wyszli na scenę, panowie z Afghan Whigs postanowili potrzymać trochę publiczność w napięciu, troszeczkę się spóźnić, zrobić wejście. Żaden tam Axl Rose, po prostu parę minut oczekiwania. Dla mnie jednak te minuty ciągnęły się jak godziny, bowiem chciałem już zobaczyć, jak wygląda powrót legendy w praktyce. Muzycy wychodzili na scenę stopniowo. Najpierw nienależący do oryginalnego składu gitarzysta Dave Rosser i klawiszowiec/wiolonczelista/skrzypek Rick Nelson, delikatnie rozpoczęli dyżurujący w czasie obecnej trasy otwieracz, Crime Scene Pt. 1. Następnie pojawił się perkusista Cully Symington. Wreszcie po chwili ukazał się oczom publiczności trzon grupy – gitarzysta Rick McCollum i basista John Curley. Największy aplauz przywitał oczywiście Grega Dulliego i podejrzewam, że przez resztę koncertu 90% par oczu patrzyło właśnie na niego i 90% par rąk oklaskiwało właśnie jego. Bowiem Dulli swoją sylwetką, przenośni oczywiście (choć dosłownie w sumie też mimo, że sporo ostatnio schudł), dominuje pozostałych, a swoją charyzmą opanowuje całą przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Po dość delikatnym Crime Scene, ruszyli już z kopyta serwując przebój za przebojem. Something Hot, I’m Her Slave, What Jail Is Like, Fountain and Fairfax – zagrana niemal bez wytchnienia kanonada hitów. Dopiero w balladowym When We Two Parted zrobiło się spokojniej, co nie oznaczało bynajmniej, że zespół spuścił z tonu, ani że entuzjazm publiczności zmalał. Jednak właśnie słuchając tej piosenki, coraz bardziej zaczynało mnie irytować nagłośnienie, które było, powtórzmy to jeszcze raz, chujowe. Śpiewane delikatnym falsetem wokalizy, były przesterowane niczym riffy Electric Wizard, a usłyszenie partii solowych było luksusem, na który pozwolić sobie mogli tylko posiadacze ultranowoczesnych stoperów, w dodatku chyba stojąc 200 metrów od klubu. To wkurzające, bo bardzo lubię tę piosenkę i oczekiwałem, że mnie wgniecie w podłogę.

Nie mniej przez powódź kupy wylewającej się z głośników, można było usłyszeć doskonałą energię i kiedy Afghani zagrali swój chyba największy przebój – Gentleman – publiczność, ze mną włącznie oszalała. Dulli coraz bardziej się rozkręcał, śpiewając now I’ve got time for you, for you, for you – z każdym kolejnym for you wskazywał władczo palcem na inną pannę pod sceną. No, dobra, wskazywał po prostu na ludzi, bo w publice zdecydowanie przeważali faceci. W pewnym momencie nawet jakiś wyraźnie męski głos krzyknął kilka razy I Love You, Greg, na co zainteresowany odpowiedział: If you’re sharing love, I’m returning it. To wskazywanie paluchem chyba bardzo rozochociło niektórych, ponieważ część osób postanowiła obnażyć swoje piersi. Niestety byli to sami faceci. Lider grupy zareagował szybko mówiąc, że chce, aby wszyscy dobrze się bawili, ale życzyłby sobie także, aby ci którzy są pod sceną, pozostali pod nią. Biedny – nie poznał rozkoszy spotkania z wielką owłosioną, spoconą klatą!

Następnym utworem był reprezentujący nieco bardziej popową stronę twórczości 66, skontrowany natychmiast energetycznym, hard rockowym My Enemy, jednym z moich ulubionych! Następnie zabrzmiał jedyny na tym koncercie utwór z debiutanckiego albumu grupy – You My Flower – niespodziewanie uzupełniony fragmentem utworu Sail To The Moon z repertuaru Radiohead. Dodam tylko, że tak prywatnie i osobiście, jestem wielkim fanem tego typu wstawek, przeróbek i coverów w wykonaniu Dulliego, a ten radioheadowy szczególnie przypadł mi do gustu. Fajnie było sobie nasłuchiwać i zastanawiać się, co to może być za kawałek! Jeszcze milej było zgadnąć! Co więcej, był to moment, w którym na chwilę zespół nieco się ściszył i nagłośnienie przestawało być problemem.

Po debiutanckim materiale przyszedł czas na część z całkowicie nowymi piosenkami, nagranymi już po reaktywacji: See And Don’t See Marie Queenie Lyons i świetne Lovecrimes z repertuaru Franka Oceana. To pierwsze zabrzmiało doskonale, gdy zespół chillował na scenie, a Dulli dryfował wśród publiczności z mikrofonem. Niestety na Lovecrimes, utworze, który pasjami zapętlałem w Winampie przez dłuższy czas, cały efekt spieprzyło nagłośnienie, które było (wcale się nie powtarzam) chujowe.

Pierdząca Proxima nieco mniej przeszkadzała w kolejnych przebojach – Going To Town i Debonair. Natomiast zupełnie zapomniałem o niej (i o lejącym na zewnątrz deszczu) w kolejnym utworze – Citi Soleil z ostatniego albumu grupy. Bardzo lubię ten utwór i byłem mile zaskoczony tym, ile osób śpiewało tekst refrenu. Niewątpliwie ten energetyczny, radosny utwór był highlightem wieczoru. Wszyscy śpiewali i skakali, włącznie z wokalistą, po którym było widać, że bawi się równie dobrze, co publika – ochoczo zachęcał do klaskania, brykania i wspólnego śpiewania. Nota bene, chyba pierwszy raz na koncercie Dulliego można było zobaczyć tak spontaniczną publiczność. A już w takim Citi Soleil nawet panowie pogujący bez koszulek, jakby to był koncert Pidżamy Porno na Woodstocku przestawali przeszkadzać, a nawet przeciwnie – zarażali swoim entuzjazmem.

Main set zamknęło balladowe Faded, którego odbiór niestety znów zakłóciło… no, wiecie jakie nagłośnienie. Po raz kolejny grane slidem partie solowe McColluma były ledwo słyszalne, a falsecikowe „uuuu”, w dodanym na koniec utworu motywie z Purple Rain Prince’a  (to nota bene też doskonały pomysł!) znów były przesterowane.

Na bis panowie nie kazali czekać długo, być może zmotywowani również faktem, że zanim dotrą na koncert do Pragi czeka ich „12 godzin jazdy po polskich drogach”. Rozpoczęli kolejnym popowym utworem – Crazy – który znów był zdecydowanie bardziej przesterowany, niż powinien być. Następnie wzięli Afghani na warsztat kolejny cover, tym razem Thin Lizzy i jak, o czym zresztą już pisałem wyżej, uwielbiam coverowy talent Dulliego, a już w szczególności, gdy coveruje on Thin Lizzy, tak nagłośnienie udowodniło, że nie psuje tylko delikatnych utworów, ale również rockowe rozpieprzacze. Na koniec poszło Miles Iz Ded (ze swoim chwytliwym refrenem: don’t forget the alcohol, uuh baby, uuh baby, który śpiewałem, ledwo łapiąc oddech), zakończone jakimś bliżej niezidentyfikowanym coverem. Muzycy zeszli ze sceny. Zagrali wszystkie najważniejsze utwory, obowiązkowe przy takiej okazji, jaką jest reaktywacja zespołu i powrót do kraju w którym nie grało się od dwóch dekad. Liczyłem po cichu na Bulletproof, chociaż wiem, że to żaden przebój. Stałem jeszcze chwilę pod sceną oklaskując zespół i właściwie to chciałem wywołać go na jeszcze jeden bis. Czułem się, jakbym znalazł się w filmie Woody’ego Allena. Bo ten koncert był jak ta restauracja, w której jest kiepskie jedzenie, a w dodatku takie małe porcje. Z jednej strony nagłośnienie, które było… chujowe (niech to będzie całkowicie jasne) odbierało radość ze słuchania, z drugiej – chciałoby się, by koncert był dłuższy, by jeszcze coś się wydarzyło.

Podsumowując mam mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej strony wiem, że był on doskonały, było sporo momentów, kiedy naprawdę dobrze się bawiłem. Być może się starzeję i robię się wybredny, bo byłem już na dwóch koncertach Dulliego w Proximie i za każdym razem szwankujące nagłośnienie nie było w stani zatruć przeżywania magii koncertu. Ale teraz było dużo gorzej, niż kiedykolwiek. Innymi słowy pracę domową prymusa zjadł pies i trochę mnie tym zranił, mogłem poznać tylko wyrwane bestii z pyska strzępy doskonałego wypracowania. Ale na szczęście jest jeszcze bootleg, na którym, o dziwo, wszystko słychać. Jedno jest pewne: przed następnym koncertem pójdę do apteki i poproszę o najdroższe stopery, jakie mają w asortymencie.  

Thursday, February 09, 2012

Urodzeni, by umrzeć


Już przed oficjalną premierą płyty Lany Del Rey pisano o niej sporo. Amerykańską piosenkarką zajęły się najważniejsze tytuły prasowe. A po premierze nastąpił już absolutny wysyp recenzji. Każdy szanujący się (a i nawet niektóre nieszanujące się) portal i blog muzyczny ma już swój własny tekst na jej temat. Zarówno Internet, jak i łamy gazet, wypełniły się po brzegi „wnikliwymi analizami” i tekstami mądrzącymi się na temat „marketingowej machiny”. A przecież i tak wiadomo, że wszyscy czekają tylko na to, co napiszę o tym ja! 


Jeżeli jednak chodzi o fenomen kulturowy pod tytułem Lana Del Rey, powiem tylko tyle, że gdy trzy lata temu tryumfy na listach przebojów święciła Lady Gaga, prasa wypełniła się podobnymi wnikliwymi analizami i daleko idącymi wnioskami na temat „końca muzyki” i niesamowitych zmian w kulturze, jakie właśnie następują. Jakby się w temat zagłębić, to pewnie mniej lub bardziej regularnie taka zajawka jest wałkowana od czasów pradziadka Platona. Więc autorom uczonych opracowań proponuję po prostu trzymać je gdzieś na wierzchu. Za trzy lata, gdy nastąpi kolejny koniec świata, po prostu podmienią nazwisko jeźdźca apokalipsy i znów, nie marnując już tym razem czasu i energii, gdzieś to opublikują.

No, ale przejdźmy do muzyki.

Po usłyszeniu singli promujących album, Video Games i tytułowego Born To Die spodziewałem się, że będzie on nawiązywał, podobnie jak cały sztafaż artystki, do estetyki lat pięćdziesiątych. Że będzie to coś w stylu Duffy czy Amy Winehouse. Czyli muzyka, która choć stworzona w XXI wieku, to puszczona mieszkańcom świata z połowy wieku XX, nie zostałaby uznana za szczególnie awangardową.

Owszem, przez cały album przewijają się przywodzące na myśl stare filmy instrumenty smyczkowe, pojawia się pianino czy delikatna, nienachalna perkusja. Jednak większość utworów, co mnie osobiście zaskoczyło, nawiązuje w gruncie rzeczy do gatunków wciąż intensywnie eksploatowanych przez muzykę popularną. Równie dużo, co staroświeckich strojów i samochodów, znajdziemy tutaj hip-hopu czy współczesnego RnB. Większość utworów napędzają mniej lub bardziej tłuste bity, głos wokalistki często płynnie przechodzi od śpiewu do melodeklamacji. Lana ma chyba nawet odpowiedniego człowieka, który pełni funkcję „dyżurnego Timbalanda”, czyli gościa, który coś tam rytmicznie pokrzykuje w tle. Na szczęście gość nie pcha do pokazywania się w teledyskach.

Oczywiście Born To Die nie jest po prostu skrzyżowaniem muzyki popularnej ze złotego wieku USA ze współczesną czarną muzyką.  Pewnie najwłaściwsza odpowiedź na pytanie o inspiracje Lany Del Rey zabrzmi: czerpie ona z niemal wszystkiego, co w ostatnich i nie tylko w ostatnich latach wydarzyło się w muzyce rozrywkowej. Ale tropienie nawiązań, wpływów, inspiracji, zrzynek i plagiatów pozostawiam prawdziwym muzycznym erudytom.

Na trwającym dokładnie godzinę albumie artystki znalazło się kilka ciekawych muzycznych pomysłów, kilka dobrych melodii i kilka chwytliwych motywów. Właściwie to utwory wybrane na single odznaczają się na tle pozostałych umiarkowanym stopniem przebojowości. I można by pomyśleć, że nachalne, wbijające się prosto w mózg refreny, rodem z szuflady wspominanej już wyżej Lady Gagi, nie są priorytetem Lany Del Rey, gdyby nie fakt, że mimo wszystko większość utworów chyba jednak ma ambicje pozostania w głowie słuchacza na dłużej. Na nuceniu takich songów jak napędzane pulsującym basem Diet Mountain Dew, nieco przesłodzone Radio oraz nieco patetyczne National Anthem czy This Is What Makes Us Girls można się przyłapać już po pierwszym przesłuchaniu.

Szeroko komentowane umiejętności (bądź ich brak) wokalne amerykanki nie mają tutaj znaczenia. Albo mają znaczenie wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że pewną nieporadność w tej kwestii (nie chcę zabrzmieć jak zgred, ale jeżeli chodzi o umiejętność malowania paznokci i układania włosów, z pewnością wykazuje się znacznie większą wirtuozerią) Lana Del Rey przekuwa w atut. A to jej głos się uroczo załamie na wyższych rejestrach, a to znów na tych niższych zmysłowo zamruczy, przyprawiając męską część publiczności o… ciarki, oczywiście.

Przyznam, że temu głosowi i tym refrenom dałem się kilka razy zahipnotyzować. Gdybym słuchał Born To Die na wyrywki, uznałbym go za dobry album. Ale po godzinie słuchania tych piosenek człowiek zaczyna odczuwać pewien przesyt. W gruncie rzeczy przez cały album, piosenkarka próbuje uwieść na różne sposoby jakiegoś faceta, zapewne takiego z wytatuowanymi ramionami, kolczykami i w spadających portkach. By swój zamiar spełnić, Lana przybiera różne maski – raz jest dwudziestopięciolatką udającą doświadczoną czterdziestkę, raz jest dwudziestopięciolatką udającą naiwną i słodką piętnastolatkę. Niby w warstwie lirycznej longplay eksploatuje bardzo różne rejony amerykańskiej popkultury (swoją drogą zastanawiam się o czym śpiewałaby Lana Del Rey, gdyby urodziła się w Polsce – o Smoleńsku?), jednak cały czas odnosi się wrażenie, że wokalistka śpiewaja tylko o czerwonych sukienkach, perfumach, przejażdżkach samochodem innych działających na wyobraźnię rzeczach trochę się… narzuca.

I właśnie to sprawia, że ogólnie czuję się trochę zmęczony po spotkaniu z panią Laną Del Rey. Nie mam tatuaży, kolczyków, ani zdezelowanego, ale za to stylowego Forda, więc niech mnie już pani nie próbuje uwodzić.

Jestem też nieco zmęczony pisaniem tej notki, ale czego się nie robi dla czytających mnie regularnie fanów, którym kazałem czekać tak długo, zanim zabrałem głos w tak ważnej sprawie. Mam nadzieje, że mi wybaczycie. A, na koniec jeszcze wrzucę wam sexy zdjęcie bohaterki dzisiejszego tekstu, żebyście mnie bardziej lubili. A przynajmniej część z was.



Saturday, February 04, 2012

Demo 2012

Hej! Już wkrótce pojawią się tutaj nowe teksty. Tymczasem autoreklama.

Otóż ostatnio nagrałem bardzo skromne i surowe demko, zatytułowane równie skromnie i surowo: Demo 2012. Całość można przesłuchać i ściągnąć klikając poniższy obrazek. Enjoy!

Saturday, April 30, 2011

Ulubiony Stan Umysłu


Od momentu premiery drugiego albumu zespołu Elvis Deluxe zatytułowanego Favourite State Of Mind Internet po brzegi wypełnił się piejącymi z zachwytu recenzjami. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak… po prostu przyłączyć się do tego chóru akolitów i wychwalać to doskonałe wydawnictwo swoimi słowami.
W dobrym tonie jest ostatnio pochwalić się lampowym wzmacniaczem czy gitarą z lat sześćdziesiątych – analogowy sprzęt, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę rockową, całkowicie już powrócił do łask i jest cholernie modny. Często jednak mam wrażenie, że nie widać właściwie żadnej różnicy między lampą a tranzystorem. Inaczej jest w przypadku Elvis Deluxe, którzy nagrali swój najnowszy krążek przy minimalnym użyciu komputera i maksymalnym wykorzystaniu analogowego sprzętu: klasycznego stołu mikserskiego czy pogłosu z lat pięćdziesiątych. Mogę się tylko domyślać, że nagranie płyty w ten sposób było piekielnie drogie. Ale opłaciło się – efekt jest słyszalny i, co ważniejsze, ta staroświecka produkcja dodaje tej muzyce mnóstwo dobrze wypieczonego mięcha.
Zawsze jestem sceptyczny, kiedy ktoś polecając mi jakiś album mówi: stary, to brzmi, jak z lat siedemdziesiątych. Wiadomo przecież, że niemal każdy rockowy zespół nawiązuje do heroicznych czasów tego gatunku, kiedy to istniały zespoły, które znajdując również czas na wciąganie gór kokainy, wydawały dwa doskonałe albumy rocznie i w ogóle wszystko było lepsze i fajniejsze. I znowuż, podobnie jak w przypadku sprzętu, mój sceptycyzm Elvis Deluxe rozwiewają. Często pojawiające się charakterystyczne, hammondowskie klawisze, brzmienie gitar i solówki zagrane tak, że słuchacz jest niemal pewien, że gitarzysta nigdy w życiu nawet nie słyszał o kimś takim jak Van Halen przenoszą wprost w czasy kiedy Tony Iommi, Ritchie Blackmore i Jimmy Page jeszcze chodzili po ziemi. Nie jest to jednak jakieś powielactwo i kopiowanie klasyki według objawionych czterdzieści lat temu kanonów. Oczywistą oczywistością będzie stwierdzenie, że między wyżej wymienionymi a Elvis Deluxe był jeszcze Kyuss, Sleep i wiele, wiele innych zespołów, ale muszę z kronikarskiego obowiązku je tutaj umieścić.
Album otwiera krótkie intro, utrzymane w klimacie sabbathowskiego Planet Caravan, motyw powraca w dalszej części albumu rozwinięty w czterominutowy instrumental. Dalej zwracają uwagę dwa, niejako promujące album, numery: punkowy Let Yourself Free z doskonałym, rozmytym przestrzennym refrenem i nawiązujący do dokonań Queens Of The Stone Age imprezowy Out All Night. Uwagę zwraca świetne basowe solo w sześciominutowym This Time czy napędzany wysokogroovowym paliwem rock and rollowy To Tell You. Zgodnie z tytułem Take It Slow spowalnia na chwilę dobrze wyczuwalne tętno tej płyty, a brzmi przy tym jak połączenie (możliwe, że tylko ja tu słyszę takie inspiracje) Radiohead (sic) z Black Sabbath (sic!). The Apocalypse Blues brzmi z kolei jak Led Zeppelin na sterydach, co nie powinno dziwić skoro bębny do tego kawałka były nagrywane w windzie towarowej (Page, o ile dobrze pamiętam, kazał wystawić zestaw perkusyjny na korytarz, by uzyskać ten, już dzisiaj legendarny, zeppelinowski pogłos). Największym highlightem tego albumu jest niewątpliwie energetyczny i emocjonalny, posiadający rasowo rock and rollowy tytuł Fire numer, zakończony długą i brawurową solówką. Takie solówki tygrysy lubią. Generalnie Elvis nie spieszą się nigdzie na tej płycie i dają sobie czas na granie długich instrumentalnych partii. Lubię to! Chyba jedynym słabym numerem na tym albumie jest, brzmiące jak Black Flag Break The Silence. Reszta równo zamiata podłogę, półki, parapet i regały.   

Siłą Favourite State Of Mind są różnorodność pomysłów muzycznych i spójność brzmienia. Muzycy Elvis Deluxe swobodnie, ale i z doskonałym wyczuciem żonglują rock and rollowymi toposami. W końcu ich nazwa to także rock and rollowy topos. Do tego dodajmy totalny, niewymuszony i nieudawany luz, a otrzymamy wszystko to, czego oczekuje się od dobrego albumu.
Zanim ukazało się pierwsze demo, a później debiutancki longplay Elvisa, muzycy tego projektu przez jakieś sto pięćdziesiąt lat grali w niezliczonej liczbie innych projektów. Mimo to nie słychać w tej muzyce żadnego zezgredzenia. Inaczej mówiąc, ten album brzmi jak zespół z lat siedemdziesiątych w latach siedemdziesiątych, a nie jak zespół z lat siedemdziesiątych dzisiaj, kiedy wydawszy już trzydzieści albumów, zapełnia pustkę po twórczej wenie jakimiś absurdalnymi popisami wirtuozerstwa.

Wednesday, March 16, 2011

Gdybym chodził spać o 22:00, na pewno bym nie grał

Muzeum Ewolucji to młody kwintet, grający mieszankę rocka, jazzu, funku i rapu. W wywiadzie z  Wojtkiem Gilem - autorem tekstów, wokalistą i basistą grupy - znanym też jako WuGie o początkach zespołu i planach na przyszłość, ale także o tym, co łączy (albo dzieli) Lennona i Nixona, o bezsenności i o tym, jak prawidłowo parzyć zieloną herbatę.  




W piosence „Wyobraź sobie, brat” atakujesz legendę - Johna Lennona i jego „Imagine”.
Atakuję? Nie.
Dobrą chwilę zastanawiałem się nad odpowiednim słowem i przyszło mi do głowy tylko „atakować”. Jak ty byś to ujął?
Powiedziałbym, że polemizuję, przyznając mu po części rację. W „Imagine” Lennon stwierdza, że najlepiej byłoby sobie wyobrazić, że nie ma ani nieba, ani piekła, nie ma własności i tak dalej. Każdy zna tę piosenkę. Był taki cover tego utworu – gospelowy - „wyobraź sobie, że jest tylko niebo”. I to już chyba była jakaś polemika. Ja pomyślałem, że pójdę dalej i spróbuje pokazać, jakby to było, gdyby faktycznie nie było nieba, ani piekła. Dla mnie to metafora tego, że nie byłoby konsekwencji, ani pozytywnych, ani negatywnych, tego co robimy w życiu. W tym tekście padają słowa: gdyby nie było piekła, to można by było cały dzień leżeć bykiem, być pysznym i chciwym, i tak dalej.
Więc nie atakujesz Lennona?
Chyba nie, bo bardzo go szanuję. Ale to, co Lennon w tym tekście powiedział pozostaje jednak w sferze utopii. A ja to próbuję brutalnie sprowadzić na ziemię. Dobrze pokazuje to refren, w którym mówię, że jakby nie było kary za złe czyny, to by było tak jak w „Zbrodni i Karze” - Raskolnikow mógłby zabić siekierą tą starą lichwiarkę i wydawałoby mu się, że tak można. A nie można.
Jakbyś określił poglądy Lennona. Liberalne czy może bardziej anarchistyczne?
Wydaje mi się, że Lennon sam się motał. Jest taki kawałek „Revolution”, gdzie w jednej wersji śpiewa: „jak mówisz mi o rewolucji, to wyłącz mnie w ogóle z tej dyskusji, nie chcę o żadnej rewolucji słyszeć”, a w innych wersjach mówi: „włącz mnie do tego”. I nie wiadomo do końca, co ma na myśli. Dalej w tym samym kawałku mówi: „mówicie o zmianie konstytucji? to lepiej sobie zmieńcie coś w głowie”. Więc jeśli Lennon był liberałem, to takim konserwatywnym.
Lennon konserwatystą? Nie wiem, co na to republikanie, którzy w latach siedemdziesiątych domagali się jego ekstradycji ze Stanów.
Mówisz o Ameryce Nixona? Ja bym Nixona prędzej ekstradował (śmiech). Za jego poglądy, bynajmniej nie konserwatywne.
A za jakie?
Za poglądy, do których się publicznie przyznał. Że jest keynesistą, interwencjonistą…
(śmiech) Nie kojarzy mi się Nixon z tym, ale widocznie mam małą wiedzę na temat historii Stanów.
Ustanowił New Economic Policy - wydawał ogromne pieniądze na programy społeczne, niesamowicie zwiększył biurokrację, pakował pieniądze w wojnę – to nie jest podejście konserwatywne.
Zgoogluję to. To właściwie bardzo gładkie przejście do następnego pytania. W twoich tekstach takich jak „Weneckie lustra” albo właśnie „Wyobraź sobie, brat” poruszasz tematy społeczne… filozoficzne… a teraz mówisz o keynesizmie. Uważasz, że artyści powinni publicznie wypowiadać się na temat bieżącej polityki? Jest przykład Stanów - w czasach administracji Busha, tak mi się wydaje, dużo artystów zaangażowało się w politykę po jednej albo po drugiej stronie.
Tak bliżej, szczerze mówiąc, sprawy nie znam. Tak mi się skojarzyło tylko, że Mos Def zorganizował uliczny happening, gdzie rapował antybushowskie teksty i za to został zatrzymany przez policję.
Nie myślę tutaj o takich zespołach, jak Rage Against The Machine, bo oni byli zaangażowani dużo wcześniej, niż Bush doszedł do władzy. Ale na przykład czytam o jakimś artyście country, że zaangażował się w kampanię jakiegoś prezydenta. I często nie są to artyści, w rodzaju tych naszych bliźniaczek, które wystąpiły z Napieralskim, tylko nazwijmy to, poważni artyści. Więc… Czy artyści powinni się wypowiadać na tematy polityczne?
To zabrzmi trochę wewnętrznie sprzecznie, ale to jest ich prywatna sprawa, co oni publicznie głoszą. To idzie na ich konto, to wpłynie na ich odbiór przez fanów. Zyskają nowych fanów, stracą starych. To wpłynie na sprzedaż płyt, na ilość koncertów. Albo i nie wpłynie. Bo też wiele zależy od tekstów, ale wiele od samej muzyki. Ja na przykład bardzo lubię Rage Against The Machine, mimo, że moje poglądy polityczne są troszeczkę inne. Ale uwielbiam ten zespół i gdyby znowu grał, i występował w Polsce, to na pewno poszedłbym na koncert. Mimo, że mają czerwoną gwiazdę w swoim logo. 
Zamknijmy temat wielkiej polityki. Czas na typowe pytanie, zadawane w każdym wywiadzie z muzykiem, czyli jak oceniasz sytuację rynku muzycznego oraz młodych zespołów w Polsce i dlaczego źle?
To pytanie jest tendencyjne.
Ale w dobrym tonie jest narzekać na rynek muzyczny.
Jeżeli mam argumentować dlaczego źle, to myślę, że głównie dlatego, że trudno jest przekroczyć taką barierę, kiedy kluby zaczynają płacić muzykom chociaż takie pieniądze, żeby warto było wziąć ten sprzęt, pojechać tam, i jeszcze opłacić muzyka, który gra z tobą nie dlatego, że jest kolegą, tylko dlatego, że żyje z muzyki. A gdy się już przechodzi na taki „pół-profesjonalizm”, to jest czasami konieczne. Kiedyś się grało z kumplami z liceum. Za darmochę można było grać w piwnicy u kogoś. Ale z czasem trzeba po prostu kasy na sprzęt. A wiele klubów traktuje młode zespoły w ten sposób, że robią łaskę, że udostępniają salę, my tam ściągamy setkę swoich znajomych. Może nie setkę, czasem dwadzieścia osób, czasem osiemdziesiąt, ale przychodzi dużo ludzi. Żaden wstyd się przyznać, że nie mamy na takim etapie grona stałych fanów. Jak się gra w dwie kapele, robi się akcję na Facebooku i przychodzi jakieś tam grono znajomych gitarzysty, basisty, wokalisty i trochę się tych osób robi. Dlaczego to mówię? Bo te osoby kupują w klubie piwo. Utarg jest, myślę, dosyć duży w stosunku do dni, kiedy w klubie się nic nie dzieje. A zespół dostaje za koncert po jednym piwie. Albo w ogóle nic nie dostaje.
Albo musi dopłacić.
Tak to wygląda. I nikt nie zwraca uwagi na to, czy grasz covery, czy własny repertuar. Gdybyśmy grali covery klub byłby zobowiązany do zapłaty kasy ZAIKS’u – nie lubię idei związków, ale to jest jakaś forma zapłaty muzykom za to, co skomponowali, należy im się to chociażby za pośrednictwem takiego związku. A kluby to olewają. My gramy własne utwory, których kluby nie muszą zgłaszać do ZAIKS’u, ale mało kogo obchodzi, że jesteśmy autorami tej muzyki i coś się w związku z tym nam należy.
Ale myślisz, że to ci właściciele klubów są tutaj jedynymi, chciwymi czarnymi charakterami? Czy też rzeczywiście koncerty młodych zespołów im się tak bardzo znowu nie kalkulują ekonomicznie, że z tego piwa nie ma aż tak wielkich wpływów?
Nie wiem, ile jest winy samych właścicieli. Może to po prostu taka stała tendencja. Że tak się przyjęło. Że tak jest. Nie jestem specjalistą, żeby tak dokładnie powiedzieć, ile zarabia lokal na piwie, ale z tego, co mi się obiło o uszy, to jedno piwo kosztuje klub około złotówki. Ale… to może jakieś pozytywne strony, co?
Słucham.
Obecnie pozytywne strony są takie, że jest dużo sal prób i ludzi, którzy nagrywają, nie biorą za to takich znowu dużych pieniędzy. Tak naprawdę nie trzeba mieć ani znajomości, ani papierka, że się jest muzykiem, jak w okresie PRL-u, który pamiętamy, bo mieliśmy jeden rok wtedy (śmiech). A tak całkiem poważnie, to nie jest tak źle, bo jest gdzie grać, jest gdzie nagrywać, jeśli się tylko włoży w to dużo pracy, to będzie to jakoś przyzwoicie brzmiało. Tylko później pytanie: co z tym zrobić dalej? Wydać to niezależnie? Też się da. Są ludzie, którzy nie za jakieś rabunkowe kwoty wydadzą ładnie płytę. Ale później i tak trzeba ją sprzedawać na własną rękę na koncertach.
Bardziej od technicznego wydania krążka chodzi tutaj o promocję płyty. Ktoś musi wyłożyć na to pieniądze. Ale – pytanie z innej beczki. Jak zacząłeś swoją przygodę z muzyką?
Zacząłem się interesować muzyką, jak miałem jakieś jedenaście, dwanaście lat. Obejrzałem film, chyba amerykański, w którym byli raperzy, jakąś komedię. Potem wpadł mi w ręce jakiś prosty program do robienia bitów. Słuchałem wtedy Kalibra 44, Grammatika, Dr. Dre, dopiero trochę później sięgnąłem do głębszych korzeni. Robiłem jakieś tam banalne, krzywe, nierytmiczne podkłady na komputerze. Najpierw z gotowych sampli, a później zauważyłem, że hip-hopowe podkłady to jest tak naprawdę pocięty jazz. Więc zacząłem sobie załatwiać płyty. Czy to Milesa Daviesa, czy jakieś składanki jazzowe, jakieś standardy, proste rzeczy. Aż w końcu mnie zaczęło irytować cięcie czyjejś muzyki i pomyślałem, że warto samemu nauczyć się grać. I pojawiła się basówka. Usłyszałem Marcusa Millera i to mnie wciągnęło.
Czyli na początku był hip-hop, a nie jazz czy rock?
Tak. Potem przez kilka lat grałem tylko na basie, przestałem się zajmować hip-hopem, rapowaniem. Po paru latach, jak już nauczyłem się grać na basie przypomniało mi się, że w końcu kiedyś trochę rapowałem. Zacząłem pisać teksty. Usłyszałem Douga Wimbisha z Living Colour, który miał jakiś swój projekt solowy, grał na basie i coś tam dośpiewywał, dorapowywał. W tym samym roku pojechałem na reaktywowane The Police do Chorzowa i jakoś do mnie dotarło, że w sumie, jeśli Sting śpiewając upraszcza sobie znacznie linię basu, to dlaczego ja nie mogę sobie uprościć - i rapować. To na żywo widać. Sting na nagraniach studyjnych gra troszkę inaczej.
Właśnie. Gdy wchodzę na profil na last.fm jakiegoś maniaka basu, to tam często pośród wirtuozów tego instrumentu, typu Jaco Pastorius czy Marcus Miller, pojawia się też Sting. Mi się Sting kojarzy raczej z wokalem, ale akurat nie jestem znawcą Stinga czy The Police, poza największym hitami.
Sting sam się przyznaje w wywiadach, że większość jego pomysłów to jakieś tam kompilacje. Brzydziej mówiąc, kradł od kogoś, przerabiał po swojemu i…  
To trochę tak jak Led Zeppelin. Właściwie to cała muzyka popularna się na tym opiera, nie oszukujmy się.
Niestety albo stety tak jest… Sting do tych ukradzionych pomysłów wymyślał jeszcze maksymalnie prostą linię basu, który miał być po prostu chwytliwy. I to jest w sumie dobra droga.
A jak powstało Muzeum Ewolucji?
Ze współzałożycielem Muzeum Ewolucji, Łukaszem, znaliśmy się jeszcze w liceum. Jak on się uczył grać na gitarze, ja się uczyłem grać na basie. Jeszcze w Zamościu grywaliśmy razem jakiegoś bluesa, jakiegoś rocka. A kiedy on przyszedł na studia do Warszawy, zamieszkaliśmy razem. Ja jeszcze wtedy grałem w innym zespole – w Kardamonie.  Ale siedząc sobie po prostu w mieszkaniu, zaczęliśmy coś wymyślać, łącząc gatunki. On grał bardziej rockowo, ja bardziej jazzowo. Pomyślałem, żeby może do tego dodać rap. Miałem w zanadrzu trochę tekstów, więc było od czego zacząć.  Na początku to wyglądało tak, że były dwa numery rockowe, gdzie Łukasz śpiewał i grał na gitarze i dwa gdzie ja rapowałem grając na basie. Ale jakoś tak to się rozwinęło, zaczął grać z nami na perkusji Krulik, że jednak poszliśmy bardziej w ten rap z instrumentalną muzyką. Odszedłem z Kardamonu, zostałem tutaj na dobre i tak to się, z małymi zmianami personalnymi, toczy.
Rozumiem, że nie żałujesz odejścia z Kardamonu, bo widziałem ich jakiś czas temu w Dzień Dobry TVN.
Mam ogromny sentyment do tego zespołu, bo bardzo polubiłem ludzi, z którymi tam grałem. Zagraliśmy kilka koncertów na wyjeździe, zdobyłem właściwie pierwsze doświadczenia na prawdziwej scenie przed kilkoma tysiącami ludzi. Ale nie żałuję, bo muzyka, którą teraz gram jest mi bliższa i mam większy wpływ na to jak wygląda.
Ty, Krulik i Łukasz, czyli oryginalny skład Muzeum, wszyscy jesteście z Zamościa?
Tak, ale właściwie spotkaliśmy się, żeby założyć zespół w Warszawie. Chociaż oczywiście znaliśmy się jeszcze w Zamościu.
Czyli jesteście kapelą z Warszawy czy z Zamościa?
W tej chwili to nawet ze Słupska.
Ze Słupska?
Nasz obecny gitarzysta jest ze Słupska. Łukasz z gitary przesiadł się na klawisze. A nasz obecny perkusista jest z Warszawy.
Słucham piosenki „Zielona Herbata” i jestem skonfundowany. Utwór jest adresowany do pięknej dziewczyny, którą porównujesz do zielonej herbaty czy też do zielonej herbaty, którą porównujesz do pięknej dziewczyny?
To mogłoby zadziałać w obie strony. Ale chodzi o tę pierwszą interpretację. To bardzo osobisty tekst. Napisałem go po tym, jakiś czas po tym jak zerwała ze mną dziewczyna. Ale chodziło mi o napisanie piosenki o kobietach w ogóle. Zielonej herbaty nie powinno się słodzić. A mi nie podobają się przesłodzone kobiety. Nie można też zielonej herbaty zalać gorącą wodą. Nie można kobiety sparzyć do siebie na początku. Nie wolno też pozwolić, żeby zielona herbata zbyt długo się parzyła, bo wtedy  jest zbyt gorzka. Jeśli kobieta zbyt długo na ciebie czeka i nic nie zrobisz, to też staje się zgorzkniała.  
„Insomnia”.
Znowu ta sprawa: w którą stronę?
Tu już mam swoją teorię - chyba tu jednak chodzi o bezsenność i tym razem to ją porównujesz do kobiety.
Tak, dokładnie.
Dobrze zgadłem! Zapytam jednak inaczej: „Insomnia” to pełne ironii narzekanie na problem ze snem czy raczej swego rodzaju protest song i sprzeciw sowy wobec dyktatury rannych ptaszków?
Społeczeństwo B – tak to chyba teraz nazwano gdzieś.
Tak?
Chyba w Danii powstał ruch na rzecz społeczeństwa B. Takiego, które śpi do późnych godzin przedpołudniowych. Ale ja napisałem tę piosenkę po prostu, gdy nie mogłem spać w nocy i rozmyślałem o jakichś swoich dawnych sprawach, jakiejś tam byłej dziewczynie, czy o planowaniu przyszłości, o muzyce. W pewnym momencie wydało mi się to śmieszne, że po prostu zamiast spać myślę o takich rzeczach, no i napisałem ten numer. O tym, że czego bym nie zrobił, Insomnia i tak przychodzi. I nie chce tego związku urwać, choćbym nawet chciał i „brał prochy na sen”, to nic z tego. Z resztą to właśnie Insomni zawdzięczam wiele napisanych tekstów i wiele godzin słuchania muzyki – gdybym chodził spać o 22:00 na pewno bym nie grał i nie pisał.
Ostatnia kwestia. Jakie plany na przyszłość?
Teraz idziemy w stronę funku, takiego bardziej rootsowego. Alę ciągle trochę się miotamy między gatunkami. Koncepcja zespołu była taka, żeby pokazywać ewolucję muzyki. Było trochę rocka, trochę jazzu, trochę rapu, trochę funku, ale to już się kupy przestało trzymać (śmiech) i ostatnio jeden numer zrobiliśmy właśnie bardzo funkowy. Nasz gitarzysta, Mądry, siedzi w muzyce wczesnego Red Hot Chilli Peppers i w tych różnych projektach Clintona, oczywiście nie Billa (śmiech). Czyli Funkadelic i Parliament. Takie brzmienia chcemy tym razem zastosować.
Jakieś inne, poboczne projekty?
Chciałbym pójść w dwie skrajne strony. W Muzeum jestem basistą, autorem tekstów i raperem, a chciałbym spróbować swoich sił jako raper z jakimś producentem, który ma gotowe podkłady. A w drugą stronę, pograć trochę tylko na basie w jakimś projekcie, może troszkę eksperymentalnym. Nasz były perkusista, Krulik, właśnie coś wspominał o założeniu zespołu grającego dark jazz…
Ja to się już gubię w tych wszystkich nazwach…
Ja też (śmiech).
Jakieś plany podbicia świata?
Teraz przez najbliższy rok sprawdzimy czy to się jakoś przyjmie. Czy będzie się dało grać tak, żeby to jakoś szło do przodu. Czy będzie chociaż jakaś wizja, żeby ruszyć w małą trasę koncertową po Polsce. Jeśli tak, to gramy. A jeśli nie, to boję się, że to się rozejdzie po kościach, bo każdy z nas studiuje i ma jeszcze jakieś inne zajęcia. Jesteśmy coraz starsi (śmiech) i boję się, że to znajdzie się w sferze grania dla przyjemności w wolnej chwili.
Już się wystraszyłem, że chcecie skończyć z zespołem i z muzyką definitywnie.
Definitywnie pewnie nie skończymy, bo dla przyjemności pewnie zawsze będziemy grać. Ostatnio gadałem z Mądrym. On rzadko mówi coś poważnie, ale powiedział mi, że muzyka to całe jego życie.


Wednesday, December 22, 2010

Kings Of Leon - Come Around Sundown

Napisałem już prawie całą recenzję najnowszego albumu Kings Of Leon, gdy nagle przypomniałem sobie, że recenzji płyt muzycznych pisywać nie zwykłem. W dodatku rzecz, którą napisałem była dość miałka, a ja tak zapamiętałem się w zapętlaniu albumu, że zapomniałem o jednej rzeczy - czerpaniu przyjemności ze słuchania. Ale oto powracam, by napisać. Oczywiście nie recenzję, ale po prostu… tekst o najnowszym albumie Kings Of Leon. Bo jednak coś na ten temat do powiedzenia mam.
Ale najpierw kilka słów o poprzednim krążku zespołu, zatytułowanym Only By The Night, który był dla grupy z Nashville przełomem. Zrezygnowali wtedy z krzykliwego wokalu, brudnych gitar, buczącego basu i perkusji z talerzami, które brzmią, jakby w nie walił jeszcze Kieth Moon stawiając pierwsze kroki jako perkusista. Zamiast garażowego rocka zaczęli Kings Of Leon grać, co tu dużo mówić, pop. Oczywiście i na poprzednich krążkach znaleźć można było nastrojowe ballady czy pop-rockowe songi w średnim tempie, a z kolei na Only By The Night gdzie niegdzie bas buczał, a gitara sprzęgała. Nie chodzi tutaj jednak o szczegóły, ale ogół. O pewną zmianę nastroju. KoL pozostali tym samym zespołem, ale jakby bardziej czystym i wygładzonym.
Zaczęli być zespołem pop także w tym sensie, że stali się najzwyczajniej na świecie popularni. Ich piosenki trafiły do rozgłośni radiowych z jakiegoś powodu zwanych komercyjnymi i w gusta słuchaczy, którzy w tereny garażowo-indie-alternatywno-rockowe się nie zapuszczali. Zaczęli też przemawiać do słuchaczy, którzy wcześniej ich nie trawili i to trafiali już za pierwszym przesłuchaniem. Wśród tych ostatnich jestem ja. Tego się nie robi z pomocą jakiegoś zestawu zabiegów muzycznych. To się po prostu robi.
Niektórzy twierdzili też, że muzycy po prostu dojrzeli i zajęli się refleksją nad swoim życiem. Być może. Piosenki takie jak Closer czy Use Somebody rzeczywiście brzmią… refleksyjnie. Choć i na poprzednich albumach zdarzały się takie numery jak California Waiting, Talihina Sky czy Arizona*, które sprawiały, że się tak wyrażę metaforycznie, człowiek odstawiał piwo, wino i wódkę (na który to zestaw naonczas była moda) oraz papierosy i wychodził na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza, popatrzeć na gwiazdy (niezależnie od tego, jak pretensjonalnie to brzmi) i pomyśleć nad swoim postępowaniem, to na Only By The Night osiągnęło to nie tyle większą ilość, ale jakąś inną jakość, bardziej intensywną.
Only By The Night było przełomem i dla mnie. Płyta powaliła mnie na kolana już po pierwszym przesłuchaniu. Jest absolutnie bezbłędna, wszystko jest na niej na swoim miejscu. Szybko zacząłem wpychać tę płytę znajomym, a oni choć początkowo sceptyczni, w końcu też to łyknęli.
Zatem podsumujmy ten przydługi wstęp. Mamy do czynienia z płytą ponadprzeciętną, przełomową, mamy do czynienia z kilerem i bestsellerem. I oto, po dwóch latach ukazuje się kolejny studyjny album grupy.  I jak tu teraz zrobić coś nowego?
Zacznijmy od okładki Come Around Sundown. Wygląda ona jak skrzyżowanie paczki mocnych cameli i okładki któregoś albumu The Twilight Singers. Jeśli dla Was nie jest to wystarczająca rekomendacja, to wiedzcie, że dla mnie jest. Okładka ma u mnie 11 punktów na 10 możliwych, chociaż przecież tak nie cierpię skal ocen i hierarchizowania. I ta okładka wprowadza nas w klimat. Południowy klimat.
Dobra – krzyknął ktoś z tłumu – zespół jest z Nashville, Tennessee. Jest południowy z zasady, z definicji. Nie może być nie-południowy. Nawet go tagują jako southern rock (tutaj wzburzenie fanów Pantery). To wszystko prawda. Kings Of Leon połączyli żywioł amerykańskiego południa z żywiołem brytyjskiego indie rocka. I to wcale nie na zasadzie, że siedzieli kiedyś przy piwie, odpalili myspace, wybrali losowo z listy dwa gatunki muzyczne i stwierdzili, że mają oryginalny pomysł na muzykę. Ale jeśli się spodziewacie w tym południowym klimacie, o którym mówię generała Lee,  kapeluszy, kraciastych koszul , Ku Klux Klanu i ostróg, to możecie się trochę zawieść. Cała ta południowość nie opiera się bowiem na prostym schemacie pod tytułem: indie dla rednecków.
Oczywiście jak to bywało drzewiej, również na Come Around Sundown w piosence The Face wokalista Caleb Followill zapewnia jakąś dziewczynę: if you give up New York, I’ll give you Tennessee, the only place to be. Utwór Back Down South można by nazwać utrzymanym w stylistyce country, ale chyba uczciwiej byłoby powiedzieć, że jest to po prostu utwór country. Tam również mamy ten, można powiedzieć, konflikt dziewczyna-ojczyzna (chyba gadam trochę jak Jarosław Kaczyński, ale przecież nikt nie jest idealny). Bohater rusza na południe i próbuję swą wybrankę przekonać, by wyruszyła z nim. Południe, południe, południe.
Ale tak generalnie ta płyta to po prostu skąpana w słońcu, gdzie niegdzie poprzecinana cieniami palm, podróż. Podróżuje czterech braci Followill, w swoim zespołowym vanie. Jest gorąco, ale temperatura staje się znośna, bo w końcu jest już zachód słońca. Podobno dzieciństwo członkowie Kings Of Leon spędzili na podróży z pewnym wędrownym kaznodzieją, który był przy okazji ich ojcem. I tę podróż czuć w tej muzyce, z każdym albumem coraz bardziej. Nie jest to jednak wesoła potańcówka na rodeo, ani zjazd Gunowners Of America. Nie znajdziecie tam wpływow Lynard Skynard, WASP czy Kid Rocka. Nie ma też robotniczego bluesa (chodzi mi tu bardziej o ogólny feeling, niż o gatunek muzyczny) w stylu Johnny’ego Casha. Podróż Kings Of Leon jest melancholijna i nostalgiczna na swój własny, jedyny w swoim rodzaju sposób.
Już w pierwszej piosence Caleb śpiewa z emfazą: I ain’t got a home, I’ll forever roam, co być może ma wprowadzić nas w ten włóczęgowski świat. Ale tu wychodzi kolejny temat. Podobieństwo tej płyty do poprzedniej. W absolutnie genialnym otwieraczu Only By The Night pojawiają się następujące słowa: Baby, do you think of me, where am I now, baby, where do I sleep? Powraca zatem motyw jakiejś bezdomności, wyobcowania, tęsknoty za, jak banalnie by to nie zabrzmiało, ustatkowaniem. Tylko czy nie jest ta piosenka kopią swojego odpowiednika z poprzedniej płyty? Sposobem na powtórzenie sukcesu za pomocą ogranego chwytu? Być może, jeśli się dużo myśli. Ale cały myk z muzyką polega chyba na tym, by za dużo NIE myśleć. Jak się za dużo myśli, to się psuje cała zabawa. Ale oczywiście nie sugeruję, że ta płyta nie jest szczera czy spontaniczna. A nawet nie sugeruję tego, że jest słabsza, mniej przebojowa czy że zawiera mniej chwytliwych muzycznych pomysłów.
Tych można znaleźć przynajmniej kilka. Koślawy, nieco fałszujący motyw gitarowy połączony z melancholijnym wyciem wokalu w Pony Up. Zabrudzona gitara w Mi Amigo przypominająca spokojniejsze piosenki z dojrzałego Led Zeppelin, do której dochodzi w drugiej części utworu jakaś sekcja dęta. Charakterystyczny drive w Radioacitve, który jest chyba jedynym szybkim utworem na tej płycie. No i właśnie, płyta ma to snujące się, spokojne tempo. Jak niespieszna jazda autostradą, by silnik twojego wielkiego amerykańskiego samochodu nie palił za dużo. W tym tempie trzynaście** piosenek z dobrymi melodiami. Racja, że to już nie to samo, co na Only By The Night. Bo też, kto taki sukces potrafi powtórzyć? Pink Floyd, Radiohead, Beatlesi? Come Around Sundown jest dobrym przedłużeniem tego, co działo się na poprzedniku. Mglistą drzemką po zjedzeniu wielkiego, soczystego steku. Posłuchajcie tej płyty i jej poprzednika, a potem powiedzcie czy macie podobne odczucia, co ja. Czy w te zimne, śniegowe ciemne dni, przenosi Was on do Teksasu albo na Florydę, nie po to, by smażyć się na plaży, ale by o zachodzie słońca stanąć na kolejnym wielkim parkingu przy kolejnej hali koncertowej, wypalić kolejnego papierosa i wyruszyć do kolejnego miasta. Codziennie innego.
*Utwór ten opowiada z resztą ponoć o burdelu, ale zapewniam, że… no… refleksyjnie. Wokalista na tle powoli snującego się motywu gitarowego wspomina z pewną dozą rozrzewnienia jakąś dziewczynę. Wspomina, choć przyznaje melancholijnie, że nie wszystko pamięta z powodu upojenia alkoholowego. I właśnie ta melancholia w głosie sprawia, że nawet numer o burdelu potrafi brzmieć, uderzę Was po raz kolejny tym słowem, refleksyjnie.
** Na deluxe edition tej płyty jest jeszcze świetny czternasty utwór, zatytułowany Celebration. Warto go posłuchać, bo to świetna, pełna napięcia piosenka. Jedna z tych, co to… no, wiecie, jedziecie przez pustynie nocą i zastanawiacie się czy spotkacie ducha. Czy coś w tym stylu. Polecam.

Friday, October 29, 2010

Nitrocaina na Małej Scenie Bemowskiej

Pewnie nieliczni czytacze zaglądający tu czasem jeszcze życzyliby sobie nowej notki w postaci czegoś innego, niż odstawianie prywaty - jest mi przykro, że Was zawodzę! Niemniej w tej chwili chciałbym zachęcić Was wszystkich do głosowania na mój zespół w konkursie - do wygrania co najmniej dwa duże koncerty. Namawiam także, abyście namawiali swoich znajomych! Każdy głos się liczy!

Żeby nie głosować w ciemno, zamieszczam materiał z fragmentem naszego występu, byście mieli przedsmak tego, co będzie się działo, gdy wygramy i zagramy dla was prawie godzinny koncert!


Jak głosować? To proste: wchodzicie na stronę Małej Sceny, zaznaczacie Nitrocainę, wpisujecie swój adres e-mail, klikacie 'wyślij', logujecie się na skrzynkę, otwieracie mejla od Małej Sceny, potwierdzacie swój głos i voila! Gotowe! By wzmocnić nasze szanse, możecie też 'polubić' nasze video na facebookowym profilu Małej Sceny (najpierw musicie polubić ten profil, a potem zescrollować w dół i znaleźć nasze video).

Z góry dzięki i pamiętajcie, że GŁOSOWANIE TRWA TYLKO DO 1 LISTOPADA!Jeśli się uda, już 27 listopada wystąpimy w bemowskim klubie Karuzela!