Friday, August 17, 2012

The Afghan Whigs – Warszawa, Proxima, 14.08.2012


Gdy rozmyślałem o koncercie The Afghan Whigs w Proximie, przypomniała mi się pewna anegdotka. Nauczyciel oddaje uczniowi sprawdzone wypracowanie i mówi: „Bazgrzesz tak okropnie, że nie byłem w stanie przeczytać, co napisałeś. Nie mam pojęcia, co jest w tym wypracowaniu. Być może zasługuje ono na piątkę, być może na jedynkę. Ale ponieważ nie jestem w stanie ustalić, co napisałeś, stawiam ci tróję, tak będzie najsprawiedliwiej”. Po wtorkowym koncercie czułem się jak ów nauczyciel. Z jednej strony moje całkowicie zdarte gardło mówiło mi, że było ekstraordynaryjnie i fantasmagorycznie, że doskonale się bawiłem, a koncert zasługuje na szóstkę. Z drugiej strony jednak starania muzyków, by dać dobry koncert, nieustannie sabotowało nagłośnienie, które było po prostu, mówiąc bez ogródek, nie owijając w bawełnę i nie bojąc się tego słowa, chujowe.

Ciągnąc metaforę edukacyjną, frontman Afghan Whigs, Greg Dulli zawsze był wzorowym uczniem. Niezależnie z jaką kapelą nie przybyłby do Polski (czy to Twilight Singers, czy to Gutter Twins), zasługiwał na celujący. Nie dość, że zdolny, to jeszcze pracowity, bo odwiedził nasz kraj w ciągu ostatnich dziesięciu lat czterokrotnie, z czego na trzech koncertach byłem, więc wiem, co mówię. Każdy z nich to była klasa i wysoka jakość usług. Co więcej reunion legendy lat dziewięćdziesiątych, cieszącego się statusem kultowego zespołu, Afghan Whigs, spotkał się, co przyznacie sami rzadkie, z pozytywną reakcją nie tylko fanów, ale i krytyków. Ba, ci ostatni rozpisywali się nawet, że kapela nigdy nie była w tak dobrej formie. Zatem nikogo chyba nie zdziwi, że idąc na koncert w deszczowy wieczór 14 sierpnia, oczekiwałem, że wychodząc z klubu, otworzę dziennik i postawię, jak zwykle, szóstkę z plusem, wykrzyknikiem i uśmiechniętą buźką. Jednak, gdy wybrzmiały ostatnie akordy bisu, nie byłem tego już taki pewien. Szczerze mówiąc, niczego nie byłem pewien.

Zanim wyszli na scenę, panowie z Afghan Whigs postanowili potrzymać trochę publiczność w napięciu, troszeczkę się spóźnić, zrobić wejście. Żaden tam Axl Rose, po prostu parę minut oczekiwania. Dla mnie jednak te minuty ciągnęły się jak godziny, bowiem chciałem już zobaczyć, jak wygląda powrót legendy w praktyce. Muzycy wychodzili na scenę stopniowo. Najpierw nienależący do oryginalnego składu gitarzysta Dave Rosser i klawiszowiec/wiolonczelista/skrzypek Rick Nelson, delikatnie rozpoczęli dyżurujący w czasie obecnej trasy otwieracz, Crime Scene Pt. 1. Następnie pojawił się perkusista Cully Symington. Wreszcie po chwili ukazał się oczom publiczności trzon grupy – gitarzysta Rick McCollum i basista John Curley. Największy aplauz przywitał oczywiście Grega Dulliego i podejrzewam, że przez resztę koncertu 90% par oczu patrzyło właśnie na niego i 90% par rąk oklaskiwało właśnie jego. Bowiem Dulli swoją sylwetką, przenośni oczywiście (choć dosłownie w sumie też mimo, że sporo ostatnio schudł), dominuje pozostałych, a swoją charyzmą opanowuje całą przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Po dość delikatnym Crime Scene, ruszyli już z kopyta serwując przebój za przebojem. Something Hot, I’m Her Slave, What Jail Is Like, Fountain and Fairfax – zagrana niemal bez wytchnienia kanonada hitów. Dopiero w balladowym When We Two Parted zrobiło się spokojniej, co nie oznaczało bynajmniej, że zespół spuścił z tonu, ani że entuzjazm publiczności zmalał. Jednak właśnie słuchając tej piosenki, coraz bardziej zaczynało mnie irytować nagłośnienie, które było, powtórzmy to jeszcze raz, chujowe. Śpiewane delikatnym falsetem wokalizy, były przesterowane niczym riffy Electric Wizard, a usłyszenie partii solowych było luksusem, na który pozwolić sobie mogli tylko posiadacze ultranowoczesnych stoperów, w dodatku chyba stojąc 200 metrów od klubu. To wkurzające, bo bardzo lubię tę piosenkę i oczekiwałem, że mnie wgniecie w podłogę.

Nie mniej przez powódź kupy wylewającej się z głośników, można było usłyszeć doskonałą energię i kiedy Afghani zagrali swój chyba największy przebój – Gentleman – publiczność, ze mną włącznie oszalała. Dulli coraz bardziej się rozkręcał, śpiewając now I’ve got time for you, for you, for you – z każdym kolejnym for you wskazywał władczo palcem na inną pannę pod sceną. No, dobra, wskazywał po prostu na ludzi, bo w publice zdecydowanie przeważali faceci. W pewnym momencie nawet jakiś wyraźnie męski głos krzyknął kilka razy I Love You, Greg, na co zainteresowany odpowiedział: If you’re sharing love, I’m returning it. To wskazywanie paluchem chyba bardzo rozochociło niektórych, ponieważ część osób postanowiła obnażyć swoje piersi. Niestety byli to sami faceci. Lider grupy zareagował szybko mówiąc, że chce, aby wszyscy dobrze się bawili, ale życzyłby sobie także, aby ci którzy są pod sceną, pozostali pod nią. Biedny – nie poznał rozkoszy spotkania z wielką owłosioną, spoconą klatą!

Następnym utworem był reprezentujący nieco bardziej popową stronę twórczości 66, skontrowany natychmiast energetycznym, hard rockowym My Enemy, jednym z moich ulubionych! Następnie zabrzmiał jedyny na tym koncercie utwór z debiutanckiego albumu grupy – You My Flower – niespodziewanie uzupełniony fragmentem utworu Sail To The Moon z repertuaru Radiohead. Dodam tylko, że tak prywatnie i osobiście, jestem wielkim fanem tego typu wstawek, przeróbek i coverów w wykonaniu Dulliego, a ten radioheadowy szczególnie przypadł mi do gustu. Fajnie było sobie nasłuchiwać i zastanawiać się, co to może być za kawałek! Jeszcze milej było zgadnąć! Co więcej, był to moment, w którym na chwilę zespół nieco się ściszył i nagłośnienie przestawało być problemem.

Po debiutanckim materiale przyszedł czas na część z całkowicie nowymi piosenkami, nagranymi już po reaktywacji: See And Don’t See Marie Queenie Lyons i świetne Lovecrimes z repertuaru Franka Oceana. To pierwsze zabrzmiało doskonale, gdy zespół chillował na scenie, a Dulli dryfował wśród publiczności z mikrofonem. Niestety na Lovecrimes, utworze, który pasjami zapętlałem w Winampie przez dłuższy czas, cały efekt spieprzyło nagłośnienie, które było (wcale się nie powtarzam) chujowe.

Pierdząca Proxima nieco mniej przeszkadzała w kolejnych przebojach – Going To Town i Debonair. Natomiast zupełnie zapomniałem o niej (i o lejącym na zewnątrz deszczu) w kolejnym utworze – Citi Soleil z ostatniego albumu grupy. Bardzo lubię ten utwór i byłem mile zaskoczony tym, ile osób śpiewało tekst refrenu. Niewątpliwie ten energetyczny, radosny utwór był highlightem wieczoru. Wszyscy śpiewali i skakali, włącznie z wokalistą, po którym było widać, że bawi się równie dobrze, co publika – ochoczo zachęcał do klaskania, brykania i wspólnego śpiewania. Nota bene, chyba pierwszy raz na koncercie Dulliego można było zobaczyć tak spontaniczną publiczność. A już w takim Citi Soleil nawet panowie pogujący bez koszulek, jakby to był koncert Pidżamy Porno na Woodstocku przestawali przeszkadzać, a nawet przeciwnie – zarażali swoim entuzjazmem.

Main set zamknęło balladowe Faded, którego odbiór niestety znów zakłóciło… no, wiecie jakie nagłośnienie. Po raz kolejny grane slidem partie solowe McColluma były ledwo słyszalne, a falsecikowe „uuuu”, w dodanym na koniec utworu motywie z Purple Rain Prince’a  (to nota bene też doskonały pomysł!) znów były przesterowane.

Na bis panowie nie kazali czekać długo, być może zmotywowani również faktem, że zanim dotrą na koncert do Pragi czeka ich „12 godzin jazdy po polskich drogach”. Rozpoczęli kolejnym popowym utworem – Crazy – który znów był zdecydowanie bardziej przesterowany, niż powinien być. Następnie wzięli Afghani na warsztat kolejny cover, tym razem Thin Lizzy i jak, o czym zresztą już pisałem wyżej, uwielbiam coverowy talent Dulliego, a już w szczególności, gdy coveruje on Thin Lizzy, tak nagłośnienie udowodniło, że nie psuje tylko delikatnych utworów, ale również rockowe rozpieprzacze. Na koniec poszło Miles Iz Ded (ze swoim chwytliwym refrenem: don’t forget the alcohol, uuh baby, uuh baby, który śpiewałem, ledwo łapiąc oddech), zakończone jakimś bliżej niezidentyfikowanym coverem. Muzycy zeszli ze sceny. Zagrali wszystkie najważniejsze utwory, obowiązkowe przy takiej okazji, jaką jest reaktywacja zespołu i powrót do kraju w którym nie grało się od dwóch dekad. Liczyłem po cichu na Bulletproof, chociaż wiem, że to żaden przebój. Stałem jeszcze chwilę pod sceną oklaskując zespół i właściwie to chciałem wywołać go na jeszcze jeden bis. Czułem się, jakbym znalazł się w filmie Woody’ego Allena. Bo ten koncert był jak ta restauracja, w której jest kiepskie jedzenie, a w dodatku takie małe porcje. Z jednej strony nagłośnienie, które było… chujowe (niech to będzie całkowicie jasne) odbierało radość ze słuchania, z drugiej – chciałoby się, by koncert był dłuższy, by jeszcze coś się wydarzyło.

Podsumowując mam mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej strony wiem, że był on doskonały, było sporo momentów, kiedy naprawdę dobrze się bawiłem. Być może się starzeję i robię się wybredny, bo byłem już na dwóch koncertach Dulliego w Proximie i za każdym razem szwankujące nagłośnienie nie było w stani zatruć przeżywania magii koncertu. Ale teraz było dużo gorzej, niż kiedykolwiek. Innymi słowy pracę domową prymusa zjadł pies i trochę mnie tym zranił, mogłem poznać tylko wyrwane bestii z pyska strzępy doskonałego wypracowania. Ale na szczęście jest jeszcze bootleg, na którym, o dziwo, wszystko słychać. Jedno jest pewne: przed następnym koncertem pójdę do apteki i poproszę o najdroższe stopery, jakie mają w asortymencie.  

Thursday, February 09, 2012

Urodzeni, by umrzeć


Już przed oficjalną premierą płyty Lany Del Rey pisano o niej sporo. Amerykańską piosenkarką zajęły się najważniejsze tytuły prasowe. A po premierze nastąpił już absolutny wysyp recenzji. Każdy szanujący się (a i nawet niektóre nieszanujące się) portal i blog muzyczny ma już swój własny tekst na jej temat. Zarówno Internet, jak i łamy gazet, wypełniły się po brzegi „wnikliwymi analizami” i tekstami mądrzącymi się na temat „marketingowej machiny”. A przecież i tak wiadomo, że wszyscy czekają tylko na to, co napiszę o tym ja! 


Jeżeli jednak chodzi o fenomen kulturowy pod tytułem Lana Del Rey, powiem tylko tyle, że gdy trzy lata temu tryumfy na listach przebojów święciła Lady Gaga, prasa wypełniła się podobnymi wnikliwymi analizami i daleko idącymi wnioskami na temat „końca muzyki” i niesamowitych zmian w kulturze, jakie właśnie następują. Jakby się w temat zagłębić, to pewnie mniej lub bardziej regularnie taka zajawka jest wałkowana od czasów pradziadka Platona. Więc autorom uczonych opracowań proponuję po prostu trzymać je gdzieś na wierzchu. Za trzy lata, gdy nastąpi kolejny koniec świata, po prostu podmienią nazwisko jeźdźca apokalipsy i znów, nie marnując już tym razem czasu i energii, gdzieś to opublikują.

No, ale przejdźmy do muzyki.

Po usłyszeniu singli promujących album, Video Games i tytułowego Born To Die spodziewałem się, że będzie on nawiązywał, podobnie jak cały sztafaż artystki, do estetyki lat pięćdziesiątych. Że będzie to coś w stylu Duffy czy Amy Winehouse. Czyli muzyka, która choć stworzona w XXI wieku, to puszczona mieszkańcom świata z połowy wieku XX, nie zostałaby uznana za szczególnie awangardową.

Owszem, przez cały album przewijają się przywodzące na myśl stare filmy instrumenty smyczkowe, pojawia się pianino czy delikatna, nienachalna perkusja. Jednak większość utworów, co mnie osobiście zaskoczyło, nawiązuje w gruncie rzeczy do gatunków wciąż intensywnie eksploatowanych przez muzykę popularną. Równie dużo, co staroświeckich strojów i samochodów, znajdziemy tutaj hip-hopu czy współczesnego RnB. Większość utworów napędzają mniej lub bardziej tłuste bity, głos wokalistki często płynnie przechodzi od śpiewu do melodeklamacji. Lana ma chyba nawet odpowiedniego człowieka, który pełni funkcję „dyżurnego Timbalanda”, czyli gościa, który coś tam rytmicznie pokrzykuje w tle. Na szczęście gość nie pcha do pokazywania się w teledyskach.

Oczywiście Born To Die nie jest po prostu skrzyżowaniem muzyki popularnej ze złotego wieku USA ze współczesną czarną muzyką.  Pewnie najwłaściwsza odpowiedź na pytanie o inspiracje Lany Del Rey zabrzmi: czerpie ona z niemal wszystkiego, co w ostatnich i nie tylko w ostatnich latach wydarzyło się w muzyce rozrywkowej. Ale tropienie nawiązań, wpływów, inspiracji, zrzynek i plagiatów pozostawiam prawdziwym muzycznym erudytom.

Na trwającym dokładnie godzinę albumie artystki znalazło się kilka ciekawych muzycznych pomysłów, kilka dobrych melodii i kilka chwytliwych motywów. Właściwie to utwory wybrane na single odznaczają się na tle pozostałych umiarkowanym stopniem przebojowości. I można by pomyśleć, że nachalne, wbijające się prosto w mózg refreny, rodem z szuflady wspominanej już wyżej Lady Gagi, nie są priorytetem Lany Del Rey, gdyby nie fakt, że mimo wszystko większość utworów chyba jednak ma ambicje pozostania w głowie słuchacza na dłużej. Na nuceniu takich songów jak napędzane pulsującym basem Diet Mountain Dew, nieco przesłodzone Radio oraz nieco patetyczne National Anthem czy This Is What Makes Us Girls można się przyłapać już po pierwszym przesłuchaniu.

Szeroko komentowane umiejętności (bądź ich brak) wokalne amerykanki nie mają tutaj znaczenia. Albo mają znaczenie wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że pewną nieporadność w tej kwestii (nie chcę zabrzmieć jak zgred, ale jeżeli chodzi o umiejętność malowania paznokci i układania włosów, z pewnością wykazuje się znacznie większą wirtuozerią) Lana Del Rey przekuwa w atut. A to jej głos się uroczo załamie na wyższych rejestrach, a to znów na tych niższych zmysłowo zamruczy, przyprawiając męską część publiczności o… ciarki, oczywiście.

Przyznam, że temu głosowi i tym refrenom dałem się kilka razy zahipnotyzować. Gdybym słuchał Born To Die na wyrywki, uznałbym go za dobry album. Ale po godzinie słuchania tych piosenek człowiek zaczyna odczuwać pewien przesyt. W gruncie rzeczy przez cały album, piosenkarka próbuje uwieść na różne sposoby jakiegoś faceta, zapewne takiego z wytatuowanymi ramionami, kolczykami i w spadających portkach. By swój zamiar spełnić, Lana przybiera różne maski – raz jest dwudziestopięciolatką udającą doświadczoną czterdziestkę, raz jest dwudziestopięciolatką udającą naiwną i słodką piętnastolatkę. Niby w warstwie lirycznej longplay eksploatuje bardzo różne rejony amerykańskiej popkultury (swoją drogą zastanawiam się o czym śpiewałaby Lana Del Rey, gdyby urodziła się w Polsce – o Smoleńsku?), jednak cały czas odnosi się wrażenie, że wokalistka śpiewaja tylko o czerwonych sukienkach, perfumach, przejażdżkach samochodem innych działających na wyobraźnię rzeczach trochę się… narzuca.

I właśnie to sprawia, że ogólnie czuję się trochę zmęczony po spotkaniu z panią Laną Del Rey. Nie mam tatuaży, kolczyków, ani zdezelowanego, ale za to stylowego Forda, więc niech mnie już pani nie próbuje uwodzić.

Jestem też nieco zmęczony pisaniem tej notki, ale czego się nie robi dla czytających mnie regularnie fanów, którym kazałem czekać tak długo, zanim zabrałem głos w tak ważnej sprawie. Mam nadzieje, że mi wybaczycie. A, na koniec jeszcze wrzucę wam sexy zdjęcie bohaterki dzisiejszego tekstu, żebyście mnie bardziej lubili. A przynajmniej część z was.



Saturday, February 04, 2012

Demo 2012

Hej! Już wkrótce pojawią się tutaj nowe teksty. Tymczasem autoreklama.

Otóż ostatnio nagrałem bardzo skromne i surowe demko, zatytułowane równie skromnie i surowo: Demo 2012. Całość można przesłuchać i ściągnąć klikając poniższy obrazek. Enjoy!