Wednesday, December 22, 2010

Kings Of Leon - Come Around Sundown

Napisałem już prawie całą recenzję najnowszego albumu Kings Of Leon, gdy nagle przypomniałem sobie, że recenzji płyt muzycznych pisywać nie zwykłem. W dodatku rzecz, którą napisałem była dość miałka, a ja tak zapamiętałem się w zapętlaniu albumu, że zapomniałem o jednej rzeczy - czerpaniu przyjemności ze słuchania. Ale oto powracam, by napisać. Oczywiście nie recenzję, ale po prostu… tekst o najnowszym albumie Kings Of Leon. Bo jednak coś na ten temat do powiedzenia mam.
Ale najpierw kilka słów o poprzednim krążku zespołu, zatytułowanym Only By The Night, który był dla grupy z Nashville przełomem. Zrezygnowali wtedy z krzykliwego wokalu, brudnych gitar, buczącego basu i perkusji z talerzami, które brzmią, jakby w nie walił jeszcze Kieth Moon stawiając pierwsze kroki jako perkusista. Zamiast garażowego rocka zaczęli Kings Of Leon grać, co tu dużo mówić, pop. Oczywiście i na poprzednich krążkach znaleźć można było nastrojowe ballady czy pop-rockowe songi w średnim tempie, a z kolei na Only By The Night gdzie niegdzie bas buczał, a gitara sprzęgała. Nie chodzi tutaj jednak o szczegóły, ale ogół. O pewną zmianę nastroju. KoL pozostali tym samym zespołem, ale jakby bardziej czystym i wygładzonym.
Zaczęli być zespołem pop także w tym sensie, że stali się najzwyczajniej na świecie popularni. Ich piosenki trafiły do rozgłośni radiowych z jakiegoś powodu zwanych komercyjnymi i w gusta słuchaczy, którzy w tereny garażowo-indie-alternatywno-rockowe się nie zapuszczali. Zaczęli też przemawiać do słuchaczy, którzy wcześniej ich nie trawili i to trafiali już za pierwszym przesłuchaniem. Wśród tych ostatnich jestem ja. Tego się nie robi z pomocą jakiegoś zestawu zabiegów muzycznych. To się po prostu robi.
Niektórzy twierdzili też, że muzycy po prostu dojrzeli i zajęli się refleksją nad swoim życiem. Być może. Piosenki takie jak Closer czy Use Somebody rzeczywiście brzmią… refleksyjnie. Choć i na poprzednich albumach zdarzały się takie numery jak California Waiting, Talihina Sky czy Arizona*, które sprawiały, że się tak wyrażę metaforycznie, człowiek odstawiał piwo, wino i wódkę (na który to zestaw naonczas była moda) oraz papierosy i wychodził na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza, popatrzeć na gwiazdy (niezależnie od tego, jak pretensjonalnie to brzmi) i pomyśleć nad swoim postępowaniem, to na Only By The Night osiągnęło to nie tyle większą ilość, ale jakąś inną jakość, bardziej intensywną.
Only By The Night było przełomem i dla mnie. Płyta powaliła mnie na kolana już po pierwszym przesłuchaniu. Jest absolutnie bezbłędna, wszystko jest na niej na swoim miejscu. Szybko zacząłem wpychać tę płytę znajomym, a oni choć początkowo sceptyczni, w końcu też to łyknęli.
Zatem podsumujmy ten przydługi wstęp. Mamy do czynienia z płytą ponadprzeciętną, przełomową, mamy do czynienia z kilerem i bestsellerem. I oto, po dwóch latach ukazuje się kolejny studyjny album grupy.  I jak tu teraz zrobić coś nowego?
Zacznijmy od okładki Come Around Sundown. Wygląda ona jak skrzyżowanie paczki mocnych cameli i okładki któregoś albumu The Twilight Singers. Jeśli dla Was nie jest to wystarczająca rekomendacja, to wiedzcie, że dla mnie jest. Okładka ma u mnie 11 punktów na 10 możliwych, chociaż przecież tak nie cierpię skal ocen i hierarchizowania. I ta okładka wprowadza nas w klimat. Południowy klimat.
Dobra – krzyknął ktoś z tłumu – zespół jest z Nashville, Tennessee. Jest południowy z zasady, z definicji. Nie może być nie-południowy. Nawet go tagują jako southern rock (tutaj wzburzenie fanów Pantery). To wszystko prawda. Kings Of Leon połączyli żywioł amerykańskiego południa z żywiołem brytyjskiego indie rocka. I to wcale nie na zasadzie, że siedzieli kiedyś przy piwie, odpalili myspace, wybrali losowo z listy dwa gatunki muzyczne i stwierdzili, że mają oryginalny pomysł na muzykę. Ale jeśli się spodziewacie w tym południowym klimacie, o którym mówię generała Lee,  kapeluszy, kraciastych koszul , Ku Klux Klanu i ostróg, to możecie się trochę zawieść. Cała ta południowość nie opiera się bowiem na prostym schemacie pod tytułem: indie dla rednecków.
Oczywiście jak to bywało drzewiej, również na Come Around Sundown w piosence The Face wokalista Caleb Followill zapewnia jakąś dziewczynę: if you give up New York, I’ll give you Tennessee, the only place to be. Utwór Back Down South można by nazwać utrzymanym w stylistyce country, ale chyba uczciwiej byłoby powiedzieć, że jest to po prostu utwór country. Tam również mamy ten, można powiedzieć, konflikt dziewczyna-ojczyzna (chyba gadam trochę jak Jarosław Kaczyński, ale przecież nikt nie jest idealny). Bohater rusza na południe i próbuję swą wybrankę przekonać, by wyruszyła z nim. Południe, południe, południe.
Ale tak generalnie ta płyta to po prostu skąpana w słońcu, gdzie niegdzie poprzecinana cieniami palm, podróż. Podróżuje czterech braci Followill, w swoim zespołowym vanie. Jest gorąco, ale temperatura staje się znośna, bo w końcu jest już zachód słońca. Podobno dzieciństwo członkowie Kings Of Leon spędzili na podróży z pewnym wędrownym kaznodzieją, który był przy okazji ich ojcem. I tę podróż czuć w tej muzyce, z każdym albumem coraz bardziej. Nie jest to jednak wesoła potańcówka na rodeo, ani zjazd Gunowners Of America. Nie znajdziecie tam wpływow Lynard Skynard, WASP czy Kid Rocka. Nie ma też robotniczego bluesa (chodzi mi tu bardziej o ogólny feeling, niż o gatunek muzyczny) w stylu Johnny’ego Casha. Podróż Kings Of Leon jest melancholijna i nostalgiczna na swój własny, jedyny w swoim rodzaju sposób.
Już w pierwszej piosence Caleb śpiewa z emfazą: I ain’t got a home, I’ll forever roam, co być może ma wprowadzić nas w ten włóczęgowski świat. Ale tu wychodzi kolejny temat. Podobieństwo tej płyty do poprzedniej. W absolutnie genialnym otwieraczu Only By The Night pojawiają się następujące słowa: Baby, do you think of me, where am I now, baby, where do I sleep? Powraca zatem motyw jakiejś bezdomności, wyobcowania, tęsknoty za, jak banalnie by to nie zabrzmiało, ustatkowaniem. Tylko czy nie jest ta piosenka kopią swojego odpowiednika z poprzedniej płyty? Sposobem na powtórzenie sukcesu za pomocą ogranego chwytu? Być może, jeśli się dużo myśli. Ale cały myk z muzyką polega chyba na tym, by za dużo NIE myśleć. Jak się za dużo myśli, to się psuje cała zabawa. Ale oczywiście nie sugeruję, że ta płyta nie jest szczera czy spontaniczna. A nawet nie sugeruję tego, że jest słabsza, mniej przebojowa czy że zawiera mniej chwytliwych muzycznych pomysłów.
Tych można znaleźć przynajmniej kilka. Koślawy, nieco fałszujący motyw gitarowy połączony z melancholijnym wyciem wokalu w Pony Up. Zabrudzona gitara w Mi Amigo przypominająca spokojniejsze piosenki z dojrzałego Led Zeppelin, do której dochodzi w drugiej części utworu jakaś sekcja dęta. Charakterystyczny drive w Radioacitve, który jest chyba jedynym szybkim utworem na tej płycie. No i właśnie, płyta ma to snujące się, spokojne tempo. Jak niespieszna jazda autostradą, by silnik twojego wielkiego amerykańskiego samochodu nie palił za dużo. W tym tempie trzynaście** piosenek z dobrymi melodiami. Racja, że to już nie to samo, co na Only By The Night. Bo też, kto taki sukces potrafi powtórzyć? Pink Floyd, Radiohead, Beatlesi? Come Around Sundown jest dobrym przedłużeniem tego, co działo się na poprzedniku. Mglistą drzemką po zjedzeniu wielkiego, soczystego steku. Posłuchajcie tej płyty i jej poprzednika, a potem powiedzcie czy macie podobne odczucia, co ja. Czy w te zimne, śniegowe ciemne dni, przenosi Was on do Teksasu albo na Florydę, nie po to, by smażyć się na plaży, ale by o zachodzie słońca stanąć na kolejnym wielkim parkingu przy kolejnej hali koncertowej, wypalić kolejnego papierosa i wyruszyć do kolejnego miasta. Codziennie innego.
*Utwór ten opowiada z resztą ponoć o burdelu, ale zapewniam, że… no… refleksyjnie. Wokalista na tle powoli snującego się motywu gitarowego wspomina z pewną dozą rozrzewnienia jakąś dziewczynę. Wspomina, choć przyznaje melancholijnie, że nie wszystko pamięta z powodu upojenia alkoholowego. I właśnie ta melancholia w głosie sprawia, że nawet numer o burdelu potrafi brzmieć, uderzę Was po raz kolejny tym słowem, refleksyjnie.
** Na deluxe edition tej płyty jest jeszcze świetny czternasty utwór, zatytułowany Celebration. Warto go posłuchać, bo to świetna, pełna napięcia piosenka. Jedna z tych, co to… no, wiecie, jedziecie przez pustynie nocą i zastanawiacie się czy spotkacie ducha. Czy coś w tym stylu. Polecam.

Friday, October 29, 2010

Nitrocaina na Małej Scenie Bemowskiej

Pewnie nieliczni czytacze zaglądający tu czasem jeszcze życzyliby sobie nowej notki w postaci czegoś innego, niż odstawianie prywaty - jest mi przykro, że Was zawodzę! Niemniej w tej chwili chciałbym zachęcić Was wszystkich do głosowania na mój zespół w konkursie - do wygrania co najmniej dwa duże koncerty. Namawiam także, abyście namawiali swoich znajomych! Każdy głos się liczy!

Żeby nie głosować w ciemno, zamieszczam materiał z fragmentem naszego występu, byście mieli przedsmak tego, co będzie się działo, gdy wygramy i zagramy dla was prawie godzinny koncert!


Jak głosować? To proste: wchodzicie na stronę Małej Sceny, zaznaczacie Nitrocainę, wpisujecie swój adres e-mail, klikacie 'wyślij', logujecie się na skrzynkę, otwieracie mejla od Małej Sceny, potwierdzacie swój głos i voila! Gotowe! By wzmocnić nasze szanse, możecie też 'polubić' nasze video na facebookowym profilu Małej Sceny (najpierw musicie polubić ten profil, a potem zescrollować w dół i znaleźć nasze video).

Z góry dzięki i pamiętajcie, że GŁOSOWANIE TRWA TYLKO DO 1 LISTOPADA!Jeśli się uda, już 27 listopada wystąpimy w bemowskim klubie Karuzela!

Tuesday, July 06, 2010

Open'er Festival - 01-04.07.2010


Jest już 6 lipca, więc zapewne powstał już milion relacji z gdyńskiego festiwalu, ale myślę, że cegiełka, którą dorzucę do tej budowli, będzie jednak przedstawiała jakąś wartość.
Na początek kilka słów o szeroko pojmowanej organizacji. Chciałem powiedzieć, że wielki plus należy się tutaj miastu Gdynia – za to że od ładnych paru lat robią wiele, by ten festiwal uczynić bardziej atrakcyjnym. Oni po prostu wiedzą, że więcej na nim zyskują, niż tracą. Stąd openerowy bilet na SKM w formie opaski, byście nie musieli pilnować papierowego biletu łażąc po festiwalowym polu. Stąd jeżdżące regularnie darmowe autobusy spod dworca głównego na teren festiwalu. Żeby nie było tak słodko, to powiem, że pod względem komunikacji było jednak gorzej, niż w zeszłym roku. Ale na obronę miasta i organizatorów gigu mogę powiedzieć, że korek na trasie Gdynia Główna – Babie Doły spowodowany był zapewne przez niezbędne remonty dróg, a bratobójcza walka o dostanie się do punktu wymiany biletów na opaski spowodowana była chyba nadspodziewaną ilością ludzi, chcących bawić się na koncertach. Tych rzeczywiście było, z tego, co się orientuję, około 80 tysięcy i summa summarum tak duża liczba ludzi może tylko cieszyć.
Wiele osób krytykowało zmianę umiejscowienia sceny namiotowej w stosunku do sceny głównej. Tłumaczono to m.in. tym, że występy w namiocie mogłyby zostać zagłuszone przez te ze sceny głównej, ale zaowocowało to tylko tym, że człowiek chcący przejść spod sceny głównej do namiotu, wyruszał na wielką wyprawę, a np. osoby w tylnych rzędach na Cypress Hill występującym na znajdującej się po między główną a namiotem World Stage, słyszały raczej występ Empire Of The Sun na głównej, niż amerykańskich raperów. Z resztą uważam, że umieszczenie tak popularnego zespołu jak Cypress na scenie z egzotyką (na tym chyba polega World Stage), to nieporozumienie. Należy natomiast pochwalić rozłożenie punktów gastronomicznych, zwłaszcza umieszczenie baru z napojami tuż za budką akustyka pod sceną główną. W zeszłym roku człowiek musiał drałować pół kilometra, by zakupić dwa kubki wody, a następnie wypić tylko jeden, bo podczas przedzierania się przez tłum nacierający na ów wodopój, wylała mu się połowa.  Co do piwa, które ma być niby ważnym elementem festiwalu, to oświadczam, że nie wypiłem ani jednego Heinekena, ani poza, ani na terenie festiwalu. Może ten festiwal to ogromny prestiż dla holenderskiego browaru, ale piwem, które tam piłem w zeszłym roku nie wystawili sobie dobrego świadectwa. Nie sądzę, by w tym roku jakość trunku się poprawiła. Jeśli już jechać kilkaset (albo i kilka tysięcy) kilometrów akurat nad polskie morze, to najlepiej pić Specjala, do zakupienia w każdym sklepie monopolowym w Trójmieście. I jeśli naprawdę kochacie Heinekena z ten festiwal, to informuję, że nie jesteście  nielojalni pijąc Specjala. Browar Elbląg warzący to piwo należy bowiem do Grupy Żywiec, której właścicielem jest Heineken. I jesteśmy w domu.
Dojechaliśmy na festiwal, łyknęliśmy piwka. Apetyt rozbudzony – czas na muzykę.
Jako, że wielu festiwalowiczów zadeklarowało chęć zagłosowania, trójmiejscy zwolennicy poszczególnych kandydatów na urząd Prezydenta RP nie próżnowali.
BEN HARPER & RELENTLESS 7
Występ Bena Harpera zaskoczył zarówno publiczność, jak i jego samego oraz jego zespół. Mimo, że zgromadzona pod sceną publiczność w 99,99% stała tam, by zająć dobre miejsce na koncert Pearl Jam, publiczność obdarzyła kalifornijski zespół oklaskami będącymi nie tylko kurtuazyjnym gestem, ale spontaniczną reakcję na świetnie wykonaną, energetyczną muzykę. Dla większości zapewne najmocniejszym punktem koncertu Harpera by ł gościnny występ Eddiego Veddera – zaśpiewali wspólnie cover zespołu Queen pt. Under Pressure. Ja jednak uważam, że i bez tego koncert był rewelacyjny. Rozpoczął go samotnie lider, grając przez kilka minut urokliwe melodie na swojej slajdującej gitarze (jest to jego znak firmowy). Potem dołączyli do niego gitarzysta, basista i perkusista i rozpoczął się świetny rockowy show. Gdy śledziłem te rozciągnięte w czasie improwizacje, muzyków, którzy nie zważając na wszystko, grali po prostu długie solówki, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Świetna muzyka, osadzona w hard rocku, bluesie i funku, oparta w dużej mierze na grze butelką. Do tego głos Bena Harpera – z jednej strony słychać echa czarnych muzyków, takich jak Jimi Hendrix czy Marvin Gaye, z drugiej strony wschodnioeuropejską melancholię. Ben Harper ma bowiem wśród przodków Afroamerykanów, Indian i rosyjskich Żydów. Moja babka mieszkała niedaleko, na Łotwie, gdy byłem mały opowiadała mi o wakacjach nad Morzem Bałtyckim w Polsce – powiedział w pewnym momencie wokalista. Charyzmatyczny lider, świetni muzycy, dobra zabawa. Jestem zauroczony tym zespołem.
PEARL JAM
By uniknąć przerostu formy nad treścią, nie będę pisał dużo o Pearl Jam. Jest to po prostu jeden z tych zespołów, do których już zawsze się wraca. Cieszę się, że zagrali Do The Evolution – song, od którego zaczęła się moja fascynacja tą kapelą. Cieszę się, że zagrali Alive, bo zabrakło go trzy lata temu w Chorzowie. Cieszę się, że zagrali Why Go, bo… to zajebisty kawałek. Kilka razy w ciągu tego koncertu czułem autentyczne wzruszenie.
Warto dodać, że w przeddzień koncertu członkowie zespołu ze Seattle obchodzili smutną, dziesiątą rocznicę niesławnego wypadku, który miał miejsce na festiwalu w Roskilde. Zostało wtedy zadeptane dziewięć osób. O tym, że ta tragedia dała do myślenia muzykom świadczy fakt, że Vedder poprosił, by każdy, kto jest pod sceną zrobił trzy kroki w tył, a także, by zaprzestać stage divingu. Należy się szacunek za głoszenie tak niepopularnych poglądów. Pisałem już tutaj o bezpieczeństwie na koncertach. Od paru siniaków w pogo nic się nikomu nie stanie, ale czasami ludzie nie znają umiaru. W takich sytuacjach cieszy podejście Eddiego do tej sprawy (choć sam przed Roskilde 2000 daleki był, delikatnie mówiąc, od spełniania norm bezpieczeństwa, to myślę, że wielu muzyków mogłoby się od niego uczyć) .
MANDO DIAO
Mimo jakichś technicznych problemów na początku występu, które trochę ich speszyły, Szwedzi szybko się rozkręcili. Ciekawe pomysły (Memphis Tennessee Chucka Berry’ego zaśpiewane na melodię Song For Aberdeen) i ciekawe aranże (jak np. rozpoczęty na samej tylko gitarze utwór Mr. Moon). Sporo sobie po tej kapeli obiecywałem i było bardzo dobrze, ale… zabrakło mi jakoś pierdolnięcia. Być może to dlatego, że stałem w złym miejscu, dość daleko od sceny, pod którą widać było świetną zabawę. W moich okolicach prawdziwa zabawa rozpoczęła się, gdy zagrali lansowany w radiu utwór z najnowszej płyty (którą powędrowali stylistycznie w stronę gatunków, które lubię mniej, niż te, które grali na wczesnych płytach i za które ten zespół polubiłem). Tak, zdecydowanie Dance With Somebody to odpowiednik zeszłorocznego Sex Is On Fire Kings Of Leon – kawałek, na który wszyscy czekają, a potem masowo udają się na inny koncert. Ale nie zważając na to, tak jak nie zważałem w zeszłym roku na KOL, po prostu świetnie się na nim bawiłem. No i faceci z Borlänge się wycwanili – zagrali swój hit na końcu.
MASSIVE ATTACK i EMPIRE OF THE SUN
Na tych koncertach właściwie bardziej od muzyki podobała mi się oprawa graficzna, show. Massive Attack - świetny pomysł na puszczanie z tyłu sceny przewijających się nagłówków (w języku polskim) ze stron internetowych. Przelatujące przez scenę hasła takie jak „Kaczyński zapowiada koniec palikotyzacji” w połączeniu z psychodeliczną muzyką tworzyły robiący wrażenie efekt. Muzyka Massive Attack jest dość monotonna, ale chyba właśnie o to chodzi. Ludzie wokół bawili się dobrze i tańczyli, ale ja słuchałem tej muzy leżąc. Efekt był całkiem przyjemny. Co jakiś czas wstawałem, by zobaczyć jednego z wokalistów, prezentującego wygląd rastafariańskiego szamana-menela z Bronksu – gość był naprawdę psychodeliczny.
W kontraście do dość mrocznego MA, Empire Of The Sun, zaprezentował radosną stronę muzyki elektronicznej. Ultrakiczowaty wystrój sceny i obrazków na telebimach, kolorowe stroje – właściwie nie powinienem się o tym wypowiadać, bo to zupełnie nie moje klimaty. A jednak muszę powiedzieć, że najlepszym punktem występu były cztery tancerki, które niezmordowanie tańczyły przez cały koncert, co piosenkę pojawiając  się na scenie nowych strojach. Natomiast muzyka zespołu jest dość… miałka. Nawet biorąc poprawkę, że to nie mój styl, to nie wychwyciłem jakichś szczególnie interesujących motywów w ich utworach. Piosenki sprawiały wrażenie, jakby zostały napisane w 15 minut i były dopasowane do wystroju, a jak dla mnie powinno być na odwrót.
CYPRESS HILL
Jak już wyżej pisałem, organizatorzy nie docenili popularności Cypress Hill. Mimo umiejscowienia ich na niszowej World Stage i wyznaczenia godziny występu na 00:30, koncert zespołu z Los Angeles zgromadził prawdziwe tłumy. Nie jestem znawcą hip-hopu, a tym bardziej twórczości tegoż składu, ale kilkakrotnie słysząc jakiś utwór przyłapałem się na tym, że mówię: hej, przecież ja to znam! Nie obejrzałem całego występu, ale muszę powiedzieć, że świetnie było posłuchać o tym, jak bardzo ziomale kochają palić marihuanę i jak bardzo pragną, by została zalegalizowana. Bardzo podobał mi się numer, będący dialogiem między dwoma MC, z których jeden palił jointa, natomiast drugi stara się mu go odebrać. Gdy już mu się to udaje, zaciąga się i zaczyna kaszleć, po czym stwierdza: I think I need a doctor. Po czym zespół gra utwór Dr. Green Thumb. Trudno się nie domyślić jaki temat utwór ten porusza. Słowem – prawdziwy teatr. Świetny występ.
SKUNK ANANSIE i KASABIAN
Choć znam w sumie tylko dwie piosenki Skunk Anansie, to byłem ciekaw występu tego zespołu. Niestety spóźniłem się na niego srogo i byłem świadkiem ostatnich utworów main setu i bisu. Przyznam się, że spodziewałem się, że wokalistka zespołu – Skin – zaprezentuje bardziej introwertyczny, mroczny styl  sceniczny. Tymczasem kilkakrotnie nurkowała w publiczność, skakała po scenie i prezentowała nieustannie swój gigantyczny uśmiech. Byłem miło zaskoczony. Jeśli chodzi o Kasabian, to zawsze uważałem tę kapelę za słabą i ten koncert mnie do niej nie przekonał. I nie tylko ja byłem zdania, że grali totalnie bez energii – uważają tak również ludzie, którym na płycie Kasbian się podobał.
KINGS OF CONVENIENCE
Byłem na koncercie Kings Of Convenience  zaledwie przez pół godziny, ale za to pod samą sceną. Dwóch Norwegów śpiewających ciepłymi głosami przy akompaniamencie gitar akustycznych zgromadziło naprawdę ogromną publiczność. Świetnie sobie radzili na scenie, choć obydwaj pozowali na nieśmiałych, to z Erlend Øye’a (ziomek w śmiesznych okularach… i o śmiesznym nazwisku), co chwilę wychodziło zwierzę sceniczne. Wszystko to oczywiście w stonowanym stylu tego zespołu. Jedyną wadą tego koncertu pozostaje fakt, że odbył się on w wielkim namiocie. Moim zdaniem lepiej by się Norwegowie sprawdzili w malutkim klubie, aczkolwiek są chyba zbyt popularni, by pomieścić swoich fanów w jakimś bardziej kameralnym miejscu.
THE HIVES
- Piękny kraj – powiedział wokalista The Hives, Howlin’ Pelle Almqvist zsiadając z konia na polu pod Gdynią.
- I lud ponoć bitny – odrzekł perkusista, Chris Dangerous.
Potem nastąpił już regularny szwedzki potop. The Hives zniszczyli system, podeptali go, rzucili nim o ścianę, podpalili, zakopali, odkopali i jeszcze raz zakopali, a wszystko to w ciągu zaledwie godziny. Wokalista w każdej piosence lądował pod barierkami i śpiewał z publicznością, a między songami opowiadał historię o tym, że gitarzysta zespołu został otruty, ale oni szybko znaleźli nowego albo o tym, że nie wpuszczono ich do samolotu, bo jego głos uznano za zabójczą broń i stwierdzono, że stwarza zagrożenie na pokładzie, w związku z czym musieli przyjechać do polski konno.
 Jest tylko jeden sposób, by przez godzinę tak szaleć i nie umrzeć z odwodnienia albo na zawał. Sok z gumijagód. Pelle Almqvist z pewnością wypija co najmniej 1, 5 litra dziennie.  Spin Magazine ogłosił swego czasu The Hives najlepszym zespołem koncertowym na świecie i choć trudno stwierdzać, kto jest najlepszy, już wiem, co mieli przed oczami i uszami ludzie, którzy ten tytuł przyznawali. Solidne, proste i szybkie rock and rollowe granie z dodatkiem oryginalnego głosu i brawurowej osobowości wokalisty dało razem niesamowity show i to w biały dzień. W przeciwieństwie do Kasabian, który przy światłach, stroboskopach i dymie, zagrali mdły gig, The Hives zmiażdżyli przy zapalonym świetle.
 THE DEAD WEATHER
Jack White zasłużył sobie chyba na miano rock and rollowego Midasa. Wszystko czego się tknie zamienia się w złoto. Tak było również w wypadku koncertu jego najnowszego projektu. Myślę, że jeśli ktoś się do niego nie przekonał słuchając płyty (trzeba przyznać, że dość karkołomne te kawałki), to przekonałby się do niego po tym koncercie. Mimo, że formalnie frontmanem zespołu jest fabryka seksapilu Alison Mosshart, która w swoim koncertowym uniformie – charakterystycznym sweterku, legginsach i burzą włosów wiła się po scenie (a przy tym świetnie śpiewała), to i tak największą uwagę zwracał na siebie, siedzący za zestawem perkusyjnym lider – Jack White. Pomijając już, że był to po prostu solidny rock and rollowy show, to sam fakt, że Jack śpiewał grając jednocześnie skomplikowane partie na perkusji, po czym chwycił za gitarę i zagrał najlepsze solo tego wieczoru, musi budzić szacunek. Na uwagę zasługuje też wystrój sceny i fakt, że obraz na telebimach był czarnobiały – wszystko to tworzyło świetny klimat.
ARCHIVE i FATBOY SLIM
Cierpliwym pragnę powiedzieć: zaprawdę już niedługo spotka was nagroda w postaci końca tej notki. Ani Archive, ani Fatboy Slima nie widziałem w całości. Łączy te dwa występy jedno – zobaczyłem coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Znając całą jedną płytę Archive i sporo pojedynczych kawałków, zdziwiłem się wchodząc do namiotu przy akompaniamencie rapującego gościa. Mimo wszystko było całkiem nieźle, mimo, że w czasie, gdy bawiłem na ich występie, nie zagrali żadnego numeru, który znam.
Fatboy Slima z kolei cenię ogromnie za takie utwory, jak Right Here, Right Now, Praise You, Weapon Of Choice czy Ya Mama. Dodatkowo przez sporą część znajomych występ ten był wyraźnie wyczekiwany. Ale gdy poszedłem pod główną scenę, usłyszałem zwyczajną techniawę. Nie wierzę, że ktoś mógł wstać o 4:00 i jechać kilkaset kilometrów tylko po to by usłyszeć gościa, który puszcza taką łupankę. Ja wiem, że teraz techno wróciło do łask i już nie nosi odium obciachu czy „muzyki dla dresiarzy”, ale mam to w dupie – to była zwykła łupanka, sorry.
***
To już koniec tej podróży. Ogólnie uważam festiwal za bardzo, bardzo, bardzo udany, zarówno pod względem muzycznym, jak i poza muzycznym tu podziękowania dla wszystkich przyjaciół z Trójmiasta, na czele z Martą – dziękujemy). Doskonale spędziłem czas i coś mi się wydaje, że mamy do czynienia z czymś, co już niedługo zyska sobie status legendy. Świadczy o tym ogromna ilość obcych języków, które słyszało się pośród gości festiwalu – na gdyński festiwal ludzie potrafią przyjechać nawet z tak odległych miejsc, jak Hiszpania, no i przede wszystkim fakt, że nie było koncertu, na którym bym nie spotkał ludzi bez żadnego skrępowania doskonale się bawiących, tańczących, klaszczących i krzyczących. I o to chodzi.

Wednesday, May 26, 2010

Black Rebel Motorcycle Club - Warszawa, Stodoła, 23.05.2010

Fota strzelona z końca sali aparatem w telefonie. Jak doskonale widać, od lewej: Robert Levon Been (wokal, bas, gitara, klawisze), Leah Shapiro (perkusja), Peter Hayes (wokal, gitara, harmonijka).


Odkąd w drugiej klasie podstawówki, przewróciłem się przez niezawiązane sznurowadło i straciłem dwa zęby (mleczaki na szczęscie), bardzo dokładnie wiążę moje trampki. Tak zrobiłem również i w niedzielny wieczór, kiedy wybrałem się na koncert Black Rebel Motorcycle Club.

Nie jestem w stanie określić, o której godzinie zjawiłem się w klubie, gdyż totalnie nie zwróciłem na to uwagi. Na pewno ominęło nas (mnie i moją siostrę) stanie w kolejce i większość supportu, którego rolę pełnił zespół Spindrift, grający (jak twierdzi last.fm) psychodelic western. Ciężko po usłyszeniu jednej piosenki cokolwiek powiedzieć o tym zespole, po za tym, że mieli fajne długaśne, hałaśliwe zakończenie utworu i wyglądali totalnie jak Kings Of Leon!

Około godziny... no, dobra znów nie zwróciłem uwagi na zegarek, ale to chyba dobrze świadczy o zespole, prawda? W każdym razie, w końcu na scenie, pod osłoną mroku i dużej ilości dymu pojawili się muzycy BRMC. Od razu zwróciłem uwagę, że ich brzmienie na żywo jest dużo bardziej surowe, pozbawione tego bogactwa, co na płytach i tych wszystkich przeszkadzajek. Jednak w miarę trwania koncertu uświadomiłem sobie, że to świadczy tylko na korzyść amerykańskiego zespołu – koncertowa rockowa surowość – wszystko zagrane przez trzech muzyków: gitarzystę, basistę i perkusistkę, a jaki czad! W poprzedniej notce zastanawiałem się, czy aby na pewno muzyka kalifornijczyków to taka petarda, teraz mogę powiedzieć: tak, to niezła petarda! Energetyczne i głośne kawałki były co jakiś czas przeplatane lżejszymi, akustycznymi, choć koncertowe wykonanie takiego Ain't No Easy Way z akustycznego albumu Howl było naprawdę rozgrzewające. W secie zagościło sporo numerów z najnowszej płyty i sprawdziły się doskonale na żywo, a kawałki z nieco chyba niedocenionego Baby 81 spisały się na gigu nie gorzej niż takie numery jak Red Eyes And Tears czy Love Burns.

Na specjalną uwagę zasługuje śpiewający i grający głównie na basie (przesterowanym basie!) Robert Levon Been, który zdecydowanie pełni rolę frontmana w zespole. Zarówno gdy nonszalancko łamał niewieście serca mamrotając takie Soł Łoewa Hmymyn Tomma Fakin Rok And Roll i zaczynając wygrywać swoje partie (zagrane na wysokich rejestrach, tak, tak – na przesterze!) czy gdy chodził po scenie ze swoją basówką, to ją podrzucając lekko do góry czy celując z niej do publiczności (skojarzenia z Johnnym Cashem są jak najbardziej na miejscu) czy wreszcie grając na gitarze akustycznej zamówiony przez publiczność kawałek Weight Of The World, które wykonywał uroczo się myląc (niewieście serca znowu połamane!) cechował się sporą charyzmą.

Po zakończonym chyba najbardziej znanym kawałkiem BRMC, Spread Your Love, main secie i niezbyt długiej przerwie, wywołani staropolskim "Napierdalać!", oklaskami i tupaniem w podłogę ponownie pojawili się na scenie. Bis zakończyli jednym z moich faworytów z najnowszej płyty, Shadow's Keeper, w którym niestety charakterysyczny po-refrenowy motyw gitarowy, stracił trochę pazuru, co zrekompensowało mi rozciągnięte, hałaśliwe, psychodeliczne i stopniowo zwalniające zakończenie. Rock and roll! Na scenie narasta hałas, gitary sprzężają, pojawia się chmura dymu. Z tyłu widać w świetle reflektora, schodzącą ze sceny Leah Shapiro. Mam niezdrową skłonność do takiego zakończeniowego hałasu. Gdy już wydawało się, że wszyscy muzycy zeszli ze sceny, hałas zaczął cichnąć, a dym ulatywać i okazało się, że na scenie wciąż pozostali Robert Levon Been i Peter Hayes. Na koniec zagrali stonowane Open Invitation, hidden track z Howl, które wprost wyłoniło się z Shadow's Keeper. Delikatnie zaśpiewana linijka and we may never be here again na koniec koncertu pasowała idealnie. Choć mam nadzieję, że jednak jeszcze tu będą. Muzycy już nie w towarzyszeniu okrzyków w rodzaju "Napierdalać" czy "Jest pierdolnięcie!", ale żegnani skandowaniem "We love you!" zeszli ze sceny, tym razem na dobre.

Ogólnie rzecz biorąc koncert był piekielnie udany. Spisał się nie tylko zespół, ale również publika, do której Robert w pewnym momencie powiedział: Mhfenkju Jumhma Bjutiful, Mhehehm Soł Mhm Fan For Mhmmm Entejr Tur. Sądzę, że nie powtarza tego na każdym koncercie. Co więcej spisał się nawet dźwiękowiec (chociaż ja mam chyba jakieś ograniczone wymagania jeśli chodzi o nagłośnienie i akustykę – podobał mi się kiedyś koncert na Torwarze – także nie wierzcie mi). O oświetleniowcu dużo by gadać. Stałem akurat nieopadal niego i widziałem jak bardzo się wkręcał w muzykę (i jeszcze pomyślcie, że twarz miał zupełnie jak Ross z "Przyjaciół"!). Światła były świetnie dopasowane do klimatu muzyki, przeważał kolor brudno-złoty, czerwony, biały i niebieski. Dodatkowo praktycznie wszystkie reflektory świeciły zza muzyków, co sprawiało, że widać było praktycznie tylko ich sylwetki, a twarze były raczej w cieniu, co było efektem kozackim, nawet mimo faktu, że reflektory świeciły w oczy publice. Podsumowując BRMC jest doskonałą kapelą koncertową, potrafią poruszyć widza zarówno energetycznym, podbitym głębokim basem rockowym łomotem, jak i stonowaną akustyczną piosenką, a ich nonszalanckie i nieco zblazowane emploi nie przeszkadza im w nawiązywaniu świetnego kontaktu z publicznością. I tak, ten koncert sprawił, że moje dokładnie zawiązane trampki mi spadły. Czekam na następny.

Sunday, May 23, 2010

2010

Jako, że dotychczas na tym blogu raczej sięgałem do wydarzeń już historycznych, dzisiaj dla kontrastu napiszę o nowościach roku 2010. Zaczynamy!

Black Rebel Motorcycle ClubBeat The Devil's Tatoo
Kalifornijczycy chyba nie przestaną się już wyróżniać na tle innych zespołów garażowych (a przynajmniej dla mnie się wyróżniać będą). Instalujące się w głowie na długi czas melodie i motywy, kozackie brzmienia (przesterowany bas!), świetny klimat, no i bezbłędna stylówa. Ich fani docenili ich za błyskotliwy przebojowy debiut i za spektakularny zwrot akcji na trzeciej płycie, na której 'rockowe' brzmienie wymienili na klimat country-folkowo-gospel-bluesowy (ale nie bez indie-rockowego sznytu), co krytycy muzyczni uważają chyba za jedną z najdojrzalszych zmian stylu w historii muzyki rozrywkowej, ale ja tam wiem swoje – po prostu perkusista (z nimi zawsze są problemy) wylądował na odwyku – więc nagrali płytę akustyczną (co wyszło im zresztą zajebiście). Tym samym, przyczynili się do "odzyskania" muzyki country. Razem z Jackiem Whitem i paroma innymi wykonawcami zdjęli chyba z tego gatunku łatkę obciachu i nakłonili również fanów tzw. gitarowego grania do sięgnięcia po Williego Nelsona. Potem powrócili znów do brzmień z dwóch pierwszych albumów i, choć nie rzucili na kolana kolejną porcją błyskotliwych muzycznych pomysłów, to jednak zachowali niebywałą formę. Następnie, chyba zachęceni przez miłośników skoków w bok, nagrali kolejną płytę eksperymentalną – tym razem wzieli na warsztat ambient i chyba ten akurat eksperyment im się już nie udał. Tak wygląda w telegraficznym skrócie "Biografia BRMC według Rogala". Teraz BRMC powracają z nową perkusistką (może liczą na rzekomo mniejszy u kobiet niż u mężczyzn pociąg do używek) i z nową rockową płytą: Beat The Devil's Tatoo.

Na szóstym studyjnym albumie BRMC nie brakuje riffów i interesujących motywów, jak w otwierającym płytę kawałku tytułowym albo we wbijającym się w głowę Shadow's Keeper; pojawiają się melodyjne, długie i leniwe psychodele, a także folkowe ballady (słowo "ballada" kojarzy mi się bardziej z Fade To Black, ale jakoś nie znajduję innego). Te z resztą one są chyba jednym z najmocniejszych punktów tej płyty, zwłaszcza Sweet Feeling, w którym linijka the sweet feeling's gone zostaje wyśpiewana ponad pełną tęsknoty partią harmonijki i to jest taki krótki smaczek, który (a co - napiszę to!) chwyta za serce i bije na głowę drugi tego typu numer wykonany przy współudziale kobiecego głosu (należącego do Courtney Jaye). To ten drugi kawałek miał chyba spełniać funkcję najbardziej-uroczego-momentu-na-płycie, ale jak gdzieś wyczytałem, miał to być drugi duet Cash-Carter, co się nie udało. Tylko czy każdy musi być jak Johnny Cash? Jak dla mnie The Toll się broni, choć wolę Sweet Feeling.

Ponieważ już się i tak rozpisałem, a nie będę przecież rozkładał każdego kawałka na części pierwsze, to będzie ostatni akapit o BRMC. Generalnie Beat The Deavil's Tatoo to nie drugi Howl czy całkowicie niezrozumiane przez takiego filistra jak ja The Effects Of 333. To po prostu kolejny rock and rollowy album BRMC: są sprzężające, brudne gitary, buczący bas, harmonijka i leniwy wokal, jest impreza. Dziś wieczorem w Stodole sprawdzę, jak to brzmi na żywo. Dowiem się czy BRMC live to taka petarda, jak mówią... Ale wierzę w nich – myślę, że nie muszę zakładać łatwo-spadających-kapci.

SlashSlash
Slash to nie tylko muzyk, ale i fenomen popkulturowy. Fanom ostrych brzmień znany z Appetite For Destruction Guns N' Roses, Velvet Revolver i chyba najbardziej ortodoksyjnie hard rockowego albumu Slash's Snakepit - It's Five o'Clock Somewhere. Slash jest również znany całemu światu z November Rain, Don't Cry, Knockin' On Heaven's Door czy duetu z Królem POPU – Michealem Jacksonem. Jest zatem Slash człowiekiem wielu światów i chyba żaden świat w nim nie dominuje: jest zarówno biały, jak i czarny, jest zarówno angielski, jak i amerykański, zarówno rockowy, jak i popowy i nie ma tu żadnego, żadnego konfliktu. Nie wiem, jak on to robi, ale nie ma tu konfliktu!

Być może dzieje się to za sprawą tego, że Slash to po prostu sympatyczny gość. Nigdy nie wybijał się przed szereg, a mimo to jego zajebistość zawsze była zauważalna i to nie tylko przez fryzurę i cylinder. Muzyk zaliczany bez mrugnięcia okiem przez większość krytyków i fanów w poczet najlepszych gitarzystów na świecie dla wielu projektów, w których brał udział zawsze był rekomendacją i reklamą. Ale zawsze działał W zespole, a nie PONAD zespołem. Teoretycznie jako gitarzysta solowy, powinien się strasznie wyróżniać, ale on zawsze działa w grupie. Robił to zarówno w Guns N'Roses, zespołole-gigancie, dzięki któremu stał się rozpoznawalny, potem w hard rockowym Slash's Snakepit (przedrostek "Slash's" został przeforsowany przez wytwórnię płytową, chcącą zarobić na nazwisku - każdy kto posłucha tego zespołu zda sobie sprawę, że nie jest to Slash i jacyś kolesie z Snakepitu, ale po prostu zespół Snakepit i tak go będę dalej w mojej publicystyce nazywał) i w Velvet Revolver. Teraz, gdy po ponad 20-letniej karierze wydaje pierwszą solową płytę, mógł wreszcie nagrać album pt. Moje Zajebiste Solówki I Jakiś Podkład W Tle. Ale nie zrobił tego.

Słuchając tej płyty, wiesz, że zaproszeni goście nie zostali tam zaproszeni tylko po to, by ich nazwiska były dodatkową reklamą dla płyty. Postacie takie jak Fergie (Black Eyed Peas) i Adam Levine (Maroon 5) występują obok Iggy'ego Popa (to ten z The Stooges) i Lemmy'ego (Motörhead). Sam Slash gra właściwie pod swoich gości, doskonale dopasowując się do różnorodnych osobowiści, a potem jeszcze składa to w jakąś spójną całość. Są kawałki lepsze i słabsze, ale konfliktu nie ma. Ja z powodu swoich przyzwyczajeń bardziej przepadam za tymi bardziej rockowymi numerami. Album otwiera utwór Ghost ze świetną współpracą dwóch gitar. W końcu to Slash i Izzy Stradlin – jeden z najlepszych duetów lead-rythm jaki można sobie wyobrazić! Lemmy śpiewający wciąż o swoim zadowoleniu ze swojego hedonistycznego trybu życia plus gitara Slasha? Marzenia się spełniają! Całkowicie mistrzowski jest kawałek zamykający płytę, w którym Iggy Pop przy akompaniamencie ultraprzebojowego riffu wykrzykuje do tych, którzy przypadkiem zapomnieli – we're all gonna die so let's get high! Świetne! Dwa naprawdę fajne numery nagrał Slash z nieco mniej znanym wokalistą Mylesem Kennedym. Dla spragnionych starego dobrego blues-rocka z lekkim powiewem świżości to dwukrotny strzał w dziesiątkę. Fajnie, że to właśnie Kennedy wyruszył ze Slashem w trasę. Szkoda tylko, że Najjaśniejsza Rzeczpospolita tego nie usłyszy... Może chociaż echa zza Karkonoszy albo zza Odry? Również Chris Cornell poradził sobie lepiej, niż w tym nieszczęsnym duecie z Timbalandem. Zaskakuje Kid Rock, którego znałem głównie z obwieszania się cycatymi panienkami i udowadniającego swój patriotyzm na riffie zajebanym z Sad But True - tutaj pojawia się z liryczną, refleksyjną, może niezbyt oryginalną, ale mającą w sobie coś melodyjną piosenką. Długoby gadać. Na koniec wypada wspomnieć o jedynym instrumentalnym kawałku na tej płycie – Watch This Dave z udziałem starego znajomego Duffa McKagana i Dave Grohla. To nie jest jedyny kawałek, w którym Slash odstawia techniczną popisówę, ale jemu wolno – brzmi to świetnie i porywa – to po prostu jest rock and rollowe.

Generalnie album to świetne połączenie wielu różnych żywiołów, chociaż fani rocka mogą mieć za złe, że Ozzy, Iggy czy Lemmy zostali tutaj lekko wygładzeni, ale to nie obdziera tych numerów z ich rock and rollowego buntu, o nie! Słuchając tego albumu, wyobrażam sobie pracę w studio. Slash w czasie przerwy mówi zaciągając się papierosem: Stary, spoko, nagramy to tak, jak chcesz, to świetny pomysł. I chociaż pewnie były spięcia i kłótnie, ja wolę myśleć, że było całkowicie bez konfliktu. Bo w muzyce go nie słychać.

The Twilight Singers - ???
Jako, że i tak nadużyłem już Waszej cierpliwości, o nowym wydawnictwie zespołu Grega Dulliego napiszę bardzo krótko. Otóż nie ma żadnego wydawnictwa! Jakoś w lutym czy w marcu na łamach internetowego wydania pisma SPIN chwalił się, że skończy album do kwietnia i już niedługo rzecz znajdzie się w naszych rękach. Niestety od wywiadu nic się nie wydarzyło, nawet złamanej próbki singla na Myspace! Nic! Nul! Reszta niech będzie moim prywatnym apelem do lidera Twilight Singers: Panie Dulli, przestań pan siedzieć na Youtubie i Facebooku, tylko rusz pan dupsko i wydaj ten pieprzony album! Na koncert w 2010 roku w Polsce, który osobiście obiecałeś mojej koleżance, w obecności licznych świadków, już nie liczymy! Ale wydaj pan album! Ładnie prosimy! Jeśli nie wydasz albumu, dzieci będą smutne! Chcesz, by dzieci były smutne?


Wednesday, April 07, 2010

Wszystko na mój koszt

Wczoraj zapadł wyrok w sprawie podżegania do pobicia 15-letniego chłopaka na koncercie Peji w Zielonej Górze. Przypomnijmy pokrótce sytuację: w czasie koncertu 12 września 2009 roku, 15-latek zaczął pokazywać obraźliwe gesty w stronę rapera. Ten najwyraźniej dotknięty takim podejściem, najpierw naubliżał chłopakowi, następnie zaczął nawoływać zgromadzoną publiczność do pobicia go. Peja przyznał się do zarzucanego mu czynu i dobrowolnie poddał się karze. Sąd zasunął mu 6 tysięcy grzywny, 5 tysięcy odszkodowania dla ofiary linczu i zwrot kosztów procesu.


Nie zamierzam tutaj bronić Peji, który pokazał w pełnej krasie swoje kompleksy, wpadając w zwierzęcy szał na widok hejtersa. Nie zamierzam też bronić kretyna, który udaje się na koncert, by pokazywać środkowy palec gwieździe wieczoru, będąc otoczonym jej fanami. Ani wreszcie wściekłej swołoczy, powolnej bluzgającemu ze sceny karkowi, niezmiernie zadowolonej z obrotu sprawy. Nie zamierzam kontestować wyroku sądu (pojawiły się głosy, że kara jest za niska, bo jak wiadomo Peja ma pościel haftowaną w dolce), ani wrzucać wszystkich raperów do worka z napisem dresiarze i chuligani oraz w ogóle jakoś dumać nad losem polskiego rapu oraz opinią jaką się (nie) cieszy w Polsce.
 
Ja pytam jaka była rola ochrony w całym zajściu? Bo z tego, co widać na zamieszczonym wyżej filmiku, a także docierających do mnie informacji, ochrona nie zareagowała ani gdy chłopak prowokował Peję, ani gdy ten zaczął mu ubliżać i ani gdy zaczął nawoływać do linczu, a publika ochoczo przystąpiła do wykonania zadania. Tym bardziej, że koncert nie odbywał się w cuchnącym, piwnicznym klubie, a na powietrzu i był finansowany przez władze Zielonej Góry. I mam wrażenie, że fakt ten został w mediach pominięty. Nie chcę ferować wyroków na podstawie doniesień tychże mediów, bo to może być zgubne, ale coś mi się zdaje, że władze miasta nie zadbały o odpowiednią ochronę widowiska. Myślę, że powinniśmy się nad tym zastanowić, bo następnym razem to my możemy pójść na taki koncert i dostać przypadkiem w mordę.


Poniżej krótki filmik instruktażowy, jak powinno się to odbywać. 
 

I wszyscy są szczęśliwi. Wszystko na mój koszt.

Friday, March 19, 2010

Mastodon - Crack The Skye (2009)


Wkurza mnie, że chcąc napisać coś o Mastodonie, muszę od razu opisywać ich fenomen. To znaczy to, że grając muzykę, która powinna trafić tylko do względnie wąskiego grona wyznawców metalu, trafiają również do publiczności i krytyków zainteresowanych szeroko pojmowaną muzyką indie.

Piszę o tym dlatego, że sam chyba jestem częścią tego fenomenu. W końcu nie codziennie słucham muzyki, która wypruwa mózg z czaszki, wrzuca go do biurowej niszczarki, potem zbiera kawałeczki, zszywa nicią grubości liny podtrzymującej Golden Gate i wrzuca do przedwiecznej-kosmicznej-maszynki-do-mielenia-mięsa. No, może trochę przesadzam. A nawet mocno przesadzam. Niemniej faktem jest, że nie słucham zwykle tak mocnych brzmień. Ale coś kiedyś sprawiło, że sięgnąłem po drugi w dorobku Mastodon krążek, zatytułowany Leviathan i od tamtego czasu twierdziłem, że goście z Atlanty to zajebista kapela i wracałem co jakiś czas do ich muzyki.

Jednak usłyszawszy o ich najnowszym wydawnictwie, Crack The Skye, olałem sprawę. Przeczytawszy jakąś pozytywną wzmiankę o tym albumie i skonstatowawszy jego obecność na jakiejś liście najlepszych płyt 2009 roku, oczywiście nie na żadnym portalu metalowym, dalej sprawę olewałem. Aż w końcu kumpel, którego (gdybym oczywiście tak bezdusznie szufladkował ludzi) nazwałbym metalem, stwierdził, że nowy Mastodon jest chujowy. Nie wiem dlaczego, ale stwierdziłem, że to na tyle ciekawe, że muszę tego nowego trąbowca (niemal rok po premierze) sprawdzić.

Otóż problemem w obliczu tego, co napisałem wyżej okazało się to, że przystępując do słuchania Crack The Skye byłem prześladowany przez myśl, że oto muszę o tym albumie wyrobić sobie własne zdanie i w ogóle muszę coś o nim myśleć. I cały romantyzm słuchania muzyki poszedł... sobie... gdzieś. Ale mimo to przystąpiłem do słuchania i przesłuchałem wiele razy. I o to moje wnioski.

Lubiłem Mastodon za to zgrabne łączenie ostrego brzmienia z melodiami, które nazwałbym miłymi lub ładnymi, gdyby nie pojawiały się w nich nuty niepokojące, tajemnicze i psychodeliczne, co sprawia, że 'miłe' nie znaczy 'tandetne', a 'ładne' nie oznacza 'cukierkowe'. Mastodon nie może być ładny i miły, nie z takim ryjem. Samo w sobie łączenie ostrego z melodyjnym nie jest niczym nowym, ani ciekawym, ale chodzi właśnie o to, że trzeba to robić ZGRABNIE. Podobało mi się, że robią z progresją coś interesującego, że łączą te wszystkie ultraróżnorodne motywy w spójną całość z niesamowitą gracją (zwykle nie przypisywaną temu wymarłemu gatunkowi). No i za perkusję – to nie jakieś tam nawalanie jak najszybciej przy pomocy podwójnej stopy, tylko zajebiście korespondujące z resztą instrumentów łamanie rytmów. To właśnie dzięki perkusji, słuchając opartego na Moby Dicku Melville'a Leviathana ma się wrażenie to dryfowania, to walki z falami i szkwałem.

Nowy Mastodon jest inny. Słuchając pierwszego utworu byłem zdziwiony, że minęło już całe dziesięć sekund, a jeszcze nie było solówki na perkusji, dwóch riffów i trzech wywrzeszczanych linijek tekstu. Pewne elementy zostały zachowane, ale perkusja jest już prostsza, a przecinające się na poprzednich albumach motywy heavy metalowe i melodyjne stopiły się ze sobą, choć (będę to powtarzał) od początku były łączone z niesamowitym wdziękiem. Mniejsze tempo, łagodniejsze brzmienie. Choć growl akurat w wykonaniu Mastodon był niezły (nikt mi nie wmówi, że większość wokalistów uskuteczniających tę technikę ŚPIEWA), tutaj został z sukcesem prawie całkowicie zastąpiony czystymi głosami. Różnorodne (wykonywane przez wszystkich instrumentalistów), melodyjne wokale są chyba jednak, na swój chory, Mastodonowy sposób, przebojowe. Weźmy taki chwytliwy, prosty refren (jeśli w ogóle w tej muzyce można wyłonić coś takiego jak refren) otwierającego płytę Oblivion albo hipnotyzująco monotonne, dziesięciominutowe The Czar (nie wiem, czemu wszyscy podkreślają fakt, że ten utwór jest podzielony na cztery pod-utwory, a przecież właśnie to jest przykład geniuszu tego amerykańskiego zespołu – tego podziału wcale nie słychać – gdybym nie przeczytał, to bym nie wiedział). The Czar w ogóle chyba jest highlightem tego albumu. Głos powtarzający don't stay, run away, okraszony subtelnie ujawniającą się co jakiś czas partią hammondowskich klawiszy. Kurde, dobrze to wymyślili z tym Hammondem! Wstawiasz takie organy i już wszystko brzmi bosko. I ludzie ci wybaczają, że to właściwie tylko rozwinięcie pomysłu z poprzedniej płyty. Ja takie rzeczy wybaczam.

Nie będę tu pisał o każdym utworze, choć wszystkie siedem jest warte uwagi. Napiszę raczej, że okazuje się, że choć inny, to nie znaczy słabszy. Nie podoba mi się też bardziej niż poprzednie. Nie jest też tak, że w ogóle mi się nie podoba. Ha! Bo ja już wcale nie myślę o tym, co mam myśleć o tej płycie. Ja jej po prostu słucham. I tylko tym potrafię sobie wytłumaczyć fenomen Mastodon. Oni po prostu mają to coś. Mają to szczęście, że chce się ich słuchać. Może dlatego, że wchodząc do studia nie powiedzieli sobie: A teraz nagramy płytę, która połączy fanów metalu i niezalu. A może powiedzieli? Ja wolę wierzyć, że nie.




I jeszcze jedno – to co czytaliście wyżej nie jest recenzją wcale, bo ja recenzji nie piszę i już.

Wednesday, March 03, 2010

Nowy Orlean

Miasto pełne alfonsów, prostytutek, hazardu, pijatyk i będących ich następstwem bijatyk. Miasto, w którym codziennie wyburza się jakieś budynki, by postawić w ich miejscu nowe. Gdzie murzyńskie dzieci biegają boso po ulicach pełnych rozbitego szkła i starych cegieł. Stare cegły przydają się w kłótniach małżeńskich – gdy wystąpi różnica zdań – małżonkowie rzucają w siebie cegłami, aż do rozładowania napięcia. Jeśli i to nie pomoże, zawsze można jeszcze użyć noża lub innego ostrego przedmiotu. To już się kończy w szpitalu, ale małżonkowie wychodzą z niego trzymając się za rękę i uśmiechając do siebie.

Miasto pełne ludzi nie posiadających żadnego wykształcenia, żadnych kwalifikacji, pracujących za dniówkę przy regulacji Missisipi, w porcie, przy rozwożeniu węgla. Grzebanie w śmietnikach, by znaleźć jedzenie nie należy tam do rzadkości i nikogo nie dziwi. Tak jak to, że wieczorami ci sami robotnicy przychodzą do knajp, by pić i uprawiać hazard aż do świtu. By wywołać jakąś bójkę albo strzelaninę. Ale przede wszystkim po to, by grać muzykę. Ci goście, którzy pracują przy najbardziej brudnych i niewdzięcznych zadaniach, chwytają za kornet i potrafią zagrać najpiękniejszą muzykę, jaką słyszeliście.

Nie – to co przeczytaliście wyżej – nie jest opisem życia w Nowym Orleanie po uderzeniu huraganu Katrina. To Nowy Orlean sprzed niemal stu lat, widziany oczami ojca chrzestnego jazzu – Louisa Armstronga. W swojej, autobiografii zatytułowane Moje życie w Nowym Orleanie, Satchmo przedstawia fascynujący świat czarnej społeczności zamieszkującej to niesamowite miasto. Nigdy nie interesowałem się szczególnie jazzem, a książkę przeczytałem na zajęcia uniwersyteckie, ale naprawdę polecam, bo lektura jest bardzo ciekawa i zaskakująca. Teraz rozumiem, dlaczego Nowy Orlean staje się inspiracją do piosenek tak różnych twórców i że zamieszkują tam takie postacie, jak członkowie zespołu Down albo Greg Dulli. Nota bene – ten ostatni wydaje w tym roku płytę (jedno z najbardziej przeze mnie oczekiwanych tegorocznych wydawnictw), ostatnio udzielił na ten temat magazynowi SPIN.com krótkiego wywiadu, w którym parę słów pada również o Big Easy.

Na zakończenie wypada uczcić pamięć Louisa Armstronga krótkim materiałem muzycznym, w którym Satchmo występuje z kimś, kto mi osobiście bardzo kojarzy się z wyżej opisanym półświatkiem. Enjoy!

Tuesday, February 16, 2010

2000-2009: subiektywny przegląd piosenek CZĘŚĆ DRUGA


The White Stripes Fell In Love With The Girl (25.02.2002)

Jack White to niewątpliwie postać, która zaistniała w latach dwutysięcznych. W ciągu dziesięciu lat zaszedł daleko. Zaczynał jako jeden z szeregowych działaczy nowej rockowej rewolucji, a w dziesięć lat później jest umieszczany na większości List Gitarzystów Wszechczasów i sobie jammuje z Jimmym Pagem i The Edgem w kinie. Kamieniem milowym w tej drodze jest oczywiście posiadacz riffu na miarę Smoke On The Water – kawałek Seven Nation Army. Ale czy ktoś jeszcze pamięta, jak Jack i Meg White zaistnieli w świadomości ludzi interesujących się muzyką, pojawiając się na antenie MTV2 z bezpretensjonalnym kawałkiem, jakim jest Fell In Love With The Girl? Ja pamiętam. Dzięki Bogu czasami herosem gitary zostaje ktoś, kto gra coś interesującego i prostego zarazem. Co do teledysku, w dzieciństwie byłem wielkim fanem lego.

Andrew W.K. She Is Beautiful (19.02.2002) 
 
Andrew – typek z przedmieścia nie mający bladego pojęcia o higienie osobistej, za to posiadający rozległą wiedzę na temat koktajli służących do walki z kacem – nie da się go nie lubić. Lubiłem ten song za prostotę, a teledysk za to, że on to tam niby wszystko amatorsko nagrywa i wykonuje. W czasach, gdy sam nagrywałem swoje trzyakordowe pomysły na dyktafon (jeśli odpowiednio wysoko ustawisz głośność nagrywania, gitara klasyczna zabrzmi jak z Black Sabbath), mogłem sobie pomyśleć: Andrew W.K. - mój człowiek w Nowym Jorku.

Alien Ant Farm Smooth Criminal (04.12.2001)
Ten song pokazuje, jak niewiele trzeba, by osiągnąć sukces, jeśli się tylko weźmie na warsztat odpowiednią piosenkę i odpowiednio ją zinterpretuje. Chodzi oczywiście o to, żeby oryginał pochodził z jak najodleglejszego gatunku muzycznego. No, ale właśnie – trzeba to wszystko zrobić odpowiednio. Alien Ant Farm zrobili to odpowiednio. I to w czasach, kiedy ludzie sobie jeszcze nie przypomnieli o Michealu Jacksonie, więc zarzut o granie pod publiczkę odpada. Szkoda tylko, że chłopaki długo nie pociągneli z tym sukcesem. Nie oszukujmy się, to była ich jedyna piosenka. Ale za to ogarnijcie backing vocals w wykonaniu basisty w ostatniej części utworu!

Tenacious D Tribute (25.09.2001)

Tego duetu przedstawiać nie trzeba. Oprócz rock and rollowego luzu i świetnego poczucia humoru (bo to chyba oczywiste), mają ci panowie świetny warsztat instrumentalno-wokalny, czego Tribute jest doskonałym świadectwem. Nie, zajebiste umiejętności też są oczywiste przecież! Genialny pomysł, genialne wykonanie, genialna wprawa z jaką ci goście poruszają się po... nie wiem... toposach muzyki rockowej? Mniejsza. W każdym razie – jeden z tych kawałków, której pojawiają się raz na sto lat.

Radiohead Pyramid Song (21.05.2001)
Tak, Radiohead wielką kapelą są. Dlatego jako jedyni się pojawią dwa razy w moim przeglądzie piosenkowym. Są tak utalentowani, że nawet słuchając albumu z odrzutami z sesji nagraniowych do poprzedniego albumu, znajdujemy takie perełki, jak Pyramid Song. Wlekąca się, psychodeliczna, ale nie mroczna partia pianina ilustruje tutaj genialny tekst. Ma on w sobie coś niepokojącego, ale dla mnie zarazem coś kojącego, kiedy Yorke śpiewa there was nothing to fear and nothing to doubt. Tym razem wrzucam wykonanie na żywo, bo teledysku na youtubie zazdrośnie strzeże wytwórnia płytowa i nie da się wkleić, a innej wersji nie chce mi się szukać. Ale za to możecie zobaczyć akcję sceniczną Yorke'a, która jest godna uwagi.

Rammstein Sonne (12.02.2001)
Jak wiadomo Niemcy to wielki i kulturalny naród. Wydał najwybitniejszych poetów, których nie da się czytać w oryginale i najwybitniejszych filozofów, których nie da się czytać w jakimkolwiek języku. Wydał też wybitnych kompozytorów, jak Wagner czy Schumann (a może nawet Beethoven i Mozart). Niestety - wybitnych zespołów rockowych nie odnotowano.

Oczywiście żartuję – byłoby niesprawiedliwością wobec Teutonów powyższe twierdzenie – mają fajne kapele, ale... muszę przyznać, że traktuję je trochę z przymrużeniem oka. A Rammstein? Niby też są jacyś tacy siermiężni, toporni i kiczowaci. No i śpiewają po niemiecku. Ale nie jest to ten sam kicz, co krasnale ogrodowe, a utwory piszą tak, że nie tylko da się tego słuchać, ale ma się wrażenie, że zespół straciłby swą osobowość, gdyby zaczął śpiewać np. po angielsku. Robią goście charakterystyczną, ciekawą muzykę z zapadającymi w pamięć motywami i świetnymi melodiami. Wybrałem Sonne, bo leciało kiedyś często w telewizji (oczywiście na falach podstawowego narzędzia germanizacji na ziemiach polskich – wiecie - nazwa stacji na V) i lubiłem ten utwór, w tej właśnie wersji, z kobiecym wokalem w moście. Wykorzystanie tego wokalu jest najlepszym przykładem tego, że można grać kiczowato, a jednak ze smakiem.

Rage Against The Machine Renegades Of Funk (05.12.2000)
W ostatniej klasie podstawówki takie bajery jak Internet, nie były jeszcze, jak zapewne pamiętacie, zbyt rozpowszechnione. Trzeba było się komunikować z globalną wiochą za pomocą innych narzędzi. Moim oknem na świat była telewizja, a konkretnie jeden kanał – nazywał się MTV2. Stacja reklamowała się pod szyldem – Alternative Music Television – nigdy właściwie nie rozkminiłem czy przymiotnik 'Alternative' odnosi się bardziej do 'Music' czy do 'Television', ale ważne jest to, że chłonąłem wtedy prawie wszystko, co się tam pojawiało, a pojawiały się tam rzeczy wybitne. Na przykład Renegades Of Funk. Kawałek wypełniony po brzegi agresywnym groovem i rock and rollowa agresją, i to taką na którą stać tylko kolesi, którzy w jednym rzędzie umieszczają Thomasa Paine'a i Jamesa Browna. Ogarnijcie most – Say jam, sucker, jam! Say jam, sucker, jam! Say groove, sucker, groove! Now groove, sucker, groove! Ma niesamowita moc. No i old schoolowy wah-wah na końcu. I koszulkę z napisem I love Bronx. Miazga.

Deftones Back To School (05.12.2000)
Pozostajemy w klimatach MTV2. Kolejny kawałek na którym się, nie owijajmy w bawełnę, wychowałem. Nie obchodzi mnie, że kolesie rapujący do riffów zagranych na obniżonych strojach od stupięćdziesięciu lat są bardzo, ale to bardzo passe. To jest Deftones. Cokolwiek nie zrobią, jest w tym jakiś artyzm, a na temat umiejętności wokalnych Chino Moreno (Chinona Morenona? nie podejmuję się deklinowania jego nazwiska) możnaby dużo napisać. Po za tym, możecie się śmiać, ale zawsze była w tym kawałku jakaś nostalgia. A teraz, gdy już się nie chodzi do szkoły, tym bardziej.

Sick Of It All District (21.11.2000)
Co tam, panie, w polityce? MTV2 trzyma się mocno? No, właściwie to nie za mocno ostatnio. Ale jeśli chodzi o tę listę, to nadal przy MTV2 pozostajemy. Jeśli chodzi o Sick Of It All, to nie należy lekceważyć ich wpływu na moje życie. Poza świetnymi riffami i zajebiście chwytliwym refrenem tej piosenki, cholernie mi się podobały te kaptury nowojorczyków. Pod ich wpływem (a trochę też pod wpływem Morenona) sam zacząłem nosić ciągle kaptur, również w szkole, co zaowocowało licznymi kłopotami (nigdy ich nie szukałem, same mnie znajdywały). No, ale teraz mogę przynajmniej powiedzieć, że byłem buntownikiem w podstawówce. I że otarłem się kiedyś o kulturę hardcore, chociaż nigdy nie próbowałem nie jeść mięsa. I obczajcie to – czyżby twórcy klipu do District przewidzieli 11 września? Myślę, że sprawa jest warta zbadania.

The Twilight Singers King Only (09.10.2000)
Pozwolę sobie na potrzeby muzycznej publicystyki uznać Gentlemen Afghan Whigs za szczytowe dzieło Grega Dulliego. Wyobraźcie sobie, że longplay ten rozszedł się za oceanem w nakładzie mniejszym niż Miłość W Czasach Popkultury Myslovitz w Polsce. A przynajmniej gdzieś tak czytałem. No, dobra: powiecie mi, że jestem fanem Dulliego i większość ludzkości nie podziela mojej aprecjacji dla jego (arcy)dzieł. Ale posłuchajcie tej piosenki. Jest prosta, popowa, przebojowa. A przy tym prawdziwa i poruszająca, w żadnym wypadku nie sztuczna, komercyjna czy jak tam jeszcze można obrazić piosenkę, która jest prosta, popowa i przebojowa. Tekst, przynajmniej w mojej interpretacji, także dotyka tęsknot wspólnych dla większości ludzi. Więc dlaczego ten song nie jest znany każdemu dziecku od Alaski po Indie? Możne znów chodzi o ten wokal. Albo o to, że Dulli jest gruby. No, nic – pozostaje zamknąć się w przytulnym sekciarstwie i przeżywać tę piosenkę po raz kolejny.

Robbie Williams Supreme (28.08.2000)
W końcu może uda mi się sprawić wrażenie, że interesuję się sportem i to w dodatku motoryzacyjnym! Ech, nie oszukujmy się, nikt się nie nabierze na tę przykrywkę dla wymiękłego sentymentalizmu. Czas się do tego przyznać - ta piosenka zawsze mnie trochę wzruszała... No, ale powychwalajmy walory artystyczne. Dobry pop, dobry songwriting, przyjemna żonglerka motywami z lat siedemdziesiątych. Jest to na pewno znacznie lepsza przeróbka motywu Glorii Gaynor, niż ta z repertuaru Pussycat Dolls (sorry) czy innego Timbalanda (no, dobra, swego czasu Timbaland był spoko, ale jego problem polega na tym, że nigdy nie zaglądnął do teki aforyzmów Leszka Millera).

W ogóle Robbie Williams to gość, któremu udała się ta ucieczka-z-boysbandu. Jak dla mnie, dużo lepiej, niż całemu temu Timberlake'owi, który nie tak znowu dawno wyważał drzwi otwarte przez Michaela Jacksona wiele lat wcześniej. A Robbie żadnych drzwi nie wyważa, a na pewno nie wyważał w czasach Supreme. Po prostu śpiewał dobre piosenki i dobrze się bawił, totalny luz. I myślę, że klip (który jest, umówmy się, stylowy), doskonale ten luz i dystans do siebie pokazuje.

A Perfect Circle Judith (08.08.2000)
Nie bójcie się! Już wracamy do mrocznych otchłani muzyki alternatywnej. Właściwie to jakąś godzinę temu dopiero uświadomiłem sobie, że Maynard James Keenan to jeden z najbardziej charakterystycznych głosów, jeśli chodzi o muzykę rockową. Jeśli słyszeliście jego.. nie wiem... dwie piosenki, w trzeciej poznacie go po drugiej linijce zaśpiewanego tekstu. A propos, próbowałem rozkminić o czym jest tekst Judith. Entuzjaści witryny songmeanings.net napłodzili dwadzieścia osiem stron rozważań na ten temat. Podobno jest o matce Keenana. Ja sobie chyba próbę interpretacji liryki odpuszczę i przejdę do muzyki oraz klipu. Ta pierwsza łączy rock and rollowy wykop z typowym dla A Perfect Circle (kusi by napisać "typowym dla Keenana", ale tak naprawdę w projekcie najważniejszy jest Billy Howardel czyli ten łysy) artyzmem i klimatem. A klip? Sprawdźcie moment w którym basistka wiąże włosy albo moment, w którym Billy sięga po tulejkę. Genialnie skadrowane, genialnie zmontowane.

At The Drive-In One Armed Scissor (18.07.2000)
Kolejny song z MTV2. Tylko nie mogę nigdzie znaleźć tej wersji w teledysku, w której pokazane były jakieś urywki z Polski, a na pewno z Europy wschodniej! O teledysku w ogóle wiele możnaby pisać – wygląda jakby był kręcony w latach sześćdziesiątych! Nie wiem, co mogę napisać o samej muzyce... Wchłaniałem to jako trzynastolatek, spędzając naprawdę długie godziny przed telewizorem, więc podobnie jak Deftones, Sick Of It All czy Rage Against The Machine, jest to dla mnie coś w rodzaju kanonu. Więc bawcie się dobrze, słuchając tych zrytych riffów, histerycznych melodii i rozedrganych wokali!

No i oczywiście jako, że w latach dwutysięcznych konsumowaniu muzyki towarzyszyło, miast robienia notatek, spożywanie napojów o wysokiej zawartości dwutlenku siarki, o czymś zapomniałem. Ale mogę to przecież naprawić!
Electric Six Gay Bar (03.06.2003)
Do prawdy, nie wiem, jak mogłem zapomnieć!

Tuesday, February 09, 2010

ERRATA do "2000-2009: subiektywny przegląd piosenek..."

Dzisiaj rano obudziłem się cały oblany zimnym potem, z myślą przewiercającą mi się przez mózg niczym wiertarka udarowa sąsiada: jak mogłem przepuścić taką okazję do popisania się moją ponadprzeciętną elokwencją?! Śpieszę naprawić ten błąd i dodaję uzasadnienia/komentarze do wybranych przeze mnie piosenek. Wygraliście!

Cage The Elephant In One Ear (06.10.2008)
No, nareszcie jakiś rock and rollowy zespół – pomyślałem, widząc kolesi po raz pierwszy. Grają w sobie w jakiejś knajpie, w której oprócz grouppies z liceum przesiaduje jakiś Willie Nelson czy tam Chris Kristofferson. I grają dobry, bujający song. Wyluzowani kolesie muszą być z tych Cage The Elephant, takie połączenie Stonesów z Red Hotami, a przy tym czuć powiew świeżości. No i nakręcili odpowiednio rock and rollowy klip: w zadymionym barze grają goście, którzy fajnie machają włosami, jest publiczność i w ogóle to wszystko jakoś tak dynamicznie zmontowane. Potem nakręcili jakiś nowy teledysk do tej piosenki. Nie wiem dlaczego. Słaby jest.

Eddie Vedder Long Nights (18.09.2007)
Co mogę napisać o tej piosence po za tym, że niszczy słuchacza niesamowitym, przejmującym klimatem (nawet jeśli słuchacz nie widział filmu i nie zna historii głównego bohatera)? Ano to, że Eddie niby tylko wokalistą jest, a fajnie tutaj gra na gitarze. Piszę o tym, dlatego, że sam tak nie potrafię, a szkoda. Ale może jeszcze się kiedyś nauczę – mam na to chyba jakieś... dwadzieścia lat?

Red Hot Chilli Peppers Dani California (05.09.2006)
Kiedyś oglądałem jakieś amerykańskie rozdanie nagród MTV i Dani California otrzymało między innymi nominacje do nagrody za najlepszy klip i najlepszy kawałek rockowy. Pozostałymi nominowanymi w tych kategoriach były jakieś emo-ciotowate zespoły, których nazwy usłyszałem wtedy po raz pierwszy, a następnego dnia ich już nie pamiętałem, o muzyce już nawet nie wspominam. To co zapamiętałem to te megaidentyczne fryzury, makijaże i stroje tych kolesi. Oczywiście, jak się domyślacie, piszę o tym ponieważ Dani California nie otrzymało żadnej z tych dwóch nagród, a powinno, bo i teledysk i piosenka są zajebiste. No, ale widać nie tylko Behemoth jest niedoceniany w swojej ojczyźnie (musiałem!:P).

Doves Black And White Town (07.02.2005)
Najpierw ogarnijcie ten teledysk. Myślę, że jest niebanalny. Ujmuje przy tym taką szorstkością i brudem, jest prawdziwy. No i jak widać, nie tylko w Polsce istnieją paskudne blokowiska i dresiarze. A muzyka? Rozwala prostotą i przebojowością, wokalista ma charakterystyczny głos, no i to mega proste, a jakie fajne solo!

Velvet Revolver Slither (08.07.2004)
Velvet Revolver to niemalże model idealny prawdziwie rasowego zespołu hard rockowego, a Slash byłby chyba zwycięzcą w Rankingu Najbardziej Wyjebanych Kolesi W Historii Rocka. Przy tym kapela niesie ze sobą coś interesującego i świeżego. A Slither zawiera wszystko, co składa się na Velvet Revolver: jest po maksie rock and rollowe, riff kopie dupę, solówka ją urywa, a most rzuca nią o ściane, by następnie rozgnieść ją o asfalt. No i teledysk. Wiecie, nie każdy zakładając koszulkę Black Sabbath jest od razu kul, nie mówiac już o srebrnych biodrówkach; ale im się to udaje. Jest wszystko to, co trzeba – kapela, publika i tancerki.

Stereophonics Maybe Tomorrow (09.09.2003)
Większość ludzi song ten ujmie songwriterskim wyczuciem, popową delikatnością, chwytliwym refrenem, nastrojem (moim zdaniem najlepiej wchodzi w ciepły letni wieczór), no i tą niesamowitą nostalgią płynącą z powtarzanej w refrenie frazy. Mnie również Maybe Tomorrow ujmuje wyżej wymienionymi cechami, ale jest coś jeszcze. Kiedy kończy się solówka, gitarzysta przeciąga ostatni dźwięk, aż do kończącego utwór refrenu – słyszycie tę niesmowita pracę efektu wah-wah? To jest naprawdę piękne, zwłaszcza moment, gdy w drugiej minucie, czterdziestej piątej sekundzie utworu gitara tak kwacze, tuż przed ponownym wejściem wokalu. A potem jest już ostatni refren, a w tle solo, czyli to co lubię. Czapki z głów!

The Cooper Temple Clause Talking To A Brick Wall (08.09.2003)
Gdyby wrzucić tę piosenkę do Maszyny Do Odsiewania Idealnych Piosenek z pewnością Talking To A Brick Wall odsiana by nie została. Na szczęście nic takiego tutaj nie robimy. Bowiem wszystko w tym songu jest na miejscu, wlokące się, lekko fałszujące zwrotki, interludy między poszczególnymi częściami piosenki, zagrane ósemkami refreny i outro, składające się z ledwie kilku akordów. Wszystko to tworzy niesamowite, nastrojowe piękno tej piosenki.

Radiohead Go To Sleep (18.08.2003)
Od maleńkości jestem wielkim fanem twórczości ekipy Thoma Yorke'a i jego nieskrępowanej niczym ekspresji scenicznej oraz tych zajebistych teledysków, które ilustrowały ich muzykę. Byłem miłośnikiem Radiohead, zanim dowiedziałem się, że OK Computer to najwybitniejsze dzieło lat dziewięćdziesiątych i zanim zdawałem sobie sprawę z roli jaką Radiohead odegrało i odgrywa w muzyce i przemyśle rozrywkowym. Dlatego zdziwił was być może fakt, że nie znaleźli się w podsumowaniu płytowym, a płyt w latach dwutysięcznych wydali aż cztery. Wszystkie są dobre, trudno było którąś wyróżnić. Ale teraz pozwolę sobie wyróżnić utwór Go To Sleep z płyty Hail To The Thief. Uzasadnienie? To prosty utwór, który nie brzmi, jakby zamierzał przewrócić cały muzyczny świat do góry nogami, a jednocześnie wystarczająco niesamowity, by się nim jarać.

Pudelsi Mundialeiro (06.03.2003)
Jeden z najlepszych pastiszy, jakie słyszałem. Wszystko perfekcyjnie zagrane, tekst śmieszy mnie nawet po siedmiu latach od pierwszego usłyszenia tej piosenki, możliwości głosowe Maleńczuka na najwyższym poziomie. No i to jego emploi... A po za tym, kurczę, akcent patriotyczny!

Eminem Lose Yourself (12.2002)
Nie znam się na hip hopie, zdaję sobie sprawę, że istnieją postacie bardziej undergroundowe niż Eminem, wpisał się on bowiem niewątpliwie w panteon gwiazd kultury masowej. Ostatnio trochę chyba zapomniany, gdy wrócił w nowym kolorze włosów, to chyba każdy przypomniał sobie czasy, kiedy w szkolnych korytarzach pełno było chłopaczków w tlenionych włosach i szerokich spodniach. Nie, doprawdy, Eminem nie jest niezależny/undergroundowy/czy jak to tam nazwać.

Ale dla mnie zawsze będzie kwintesencją tego, z czym (słusznie czy nie) kojarzy mi się hip hop czy rap: z opustoszałymi, podupadłymi miastami jak Detroit (drugie miasto w USA pod względem ubóstwa), z nizinami społecznymi, z ulicą, przestępstwami, buntem, wulgarnością, wściekłością i jakąś taką opozycją wobec grzecznego popu dla sytych mieszkańców pięknego świata. Bo przecież jedną z najchętniej przez Marshalla Mathersa mieszanych z błotem postaci był Justin Timberlake. A parę lat później okazuje się, że z tym ostatnim wystąpiła już połowa amerykańskich raperów. A Lose Yourself, a Ósma Mila? "To se ne vrati"chyba.

Audioslave Cochise (18.11.2002)
Rage Against The Machine – wiadomo – połączenie wykopu z prostotą. Do tego dorzucili Chrisa Cornella i wszystko zabrzmiało trochę bardziej klasycznie. Czasami jak się zbyt długo buduje zbyt duże napięcie we wstępie, to rozwinięcie i zakończenie może rozczarować brakiem energii. W Cochise jest jak u Hitchcocka, nie rozczarowuje. Szkoda tylko, że projekt tak szybko się zmachał i dostał zadyszki. Ale ten song niszczy.

Foo Fighters Times Like These (22.10.2002)
Z tego, co mi wiadomo, Dave Grohl jest jedyną na świecie osobą, która zdetronizowała sama siebie na pierwszym miejscu listy Billboard Modern Rock i to dwukrotnie. Najpierw All My Life Foo Fighters wyprzedziło You Know You're Right Nirvany, by samemu zostać zastąpionym przez No One Knows Queens Of The Stone Age. Sam ten fakt już świadczy o mocarności tego artysty i formie w jakiej wciąż się utrzymuje na początku XXI wieku. A jednak zawsze mam wrażenie, że jest on taką szarą eminencją świata muzyki. Niesłusznie, bo choćby Times Like These, powinno być hitem, przebojem, hymnem i czymś tam jeszcze, listę możecie sobie przedłużać.

Black Rebel Motorcycle Club Spread Your Love (20.05.2002)
Kalifornijskie trio to kolejna kapela, której brak mógł zdziwić w podsumowaniu płytowym, bo w ich wypadku cała kariera przypada na lata dwutysięczne. Ale tak się składa, że lubię BRMC za pojedyncze piosenki, jedynie płyta Howl wyróżnia się, jak dla mnie, takim bardziej spójnym zamysłem. Z drugiej strony nie wiem czy Howl jest płytą najlepszą. To by była chyba pewna niesprawiedliwość wobec tych bardziej rockowych dokonań zespołu. A z tych niewątpliwym strzałem w dziesiątkę jest napędzane buczącym-basem-Roberta-Turnera® ultrabluesowe Spread Your Love.
C.D.N.