Thursday, February 09, 2012

Urodzeni, by umrzeć


Już przed oficjalną premierą płyty Lany Del Rey pisano o niej sporo. Amerykańską piosenkarką zajęły się najważniejsze tytuły prasowe. A po premierze nastąpił już absolutny wysyp recenzji. Każdy szanujący się (a i nawet niektóre nieszanujące się) portal i blog muzyczny ma już swój własny tekst na jej temat. Zarówno Internet, jak i łamy gazet, wypełniły się po brzegi „wnikliwymi analizami” i tekstami mądrzącymi się na temat „marketingowej machiny”. A przecież i tak wiadomo, że wszyscy czekają tylko na to, co napiszę o tym ja! 


Jeżeli jednak chodzi o fenomen kulturowy pod tytułem Lana Del Rey, powiem tylko tyle, że gdy trzy lata temu tryumfy na listach przebojów święciła Lady Gaga, prasa wypełniła się podobnymi wnikliwymi analizami i daleko idącymi wnioskami na temat „końca muzyki” i niesamowitych zmian w kulturze, jakie właśnie następują. Jakby się w temat zagłębić, to pewnie mniej lub bardziej regularnie taka zajawka jest wałkowana od czasów pradziadka Platona. Więc autorom uczonych opracowań proponuję po prostu trzymać je gdzieś na wierzchu. Za trzy lata, gdy nastąpi kolejny koniec świata, po prostu podmienią nazwisko jeźdźca apokalipsy i znów, nie marnując już tym razem czasu i energii, gdzieś to opublikują.

No, ale przejdźmy do muzyki.

Po usłyszeniu singli promujących album, Video Games i tytułowego Born To Die spodziewałem się, że będzie on nawiązywał, podobnie jak cały sztafaż artystki, do estetyki lat pięćdziesiątych. Że będzie to coś w stylu Duffy czy Amy Winehouse. Czyli muzyka, która choć stworzona w XXI wieku, to puszczona mieszkańcom świata z połowy wieku XX, nie zostałaby uznana za szczególnie awangardową.

Owszem, przez cały album przewijają się przywodzące na myśl stare filmy instrumenty smyczkowe, pojawia się pianino czy delikatna, nienachalna perkusja. Jednak większość utworów, co mnie osobiście zaskoczyło, nawiązuje w gruncie rzeczy do gatunków wciąż intensywnie eksploatowanych przez muzykę popularną. Równie dużo, co staroświeckich strojów i samochodów, znajdziemy tutaj hip-hopu czy współczesnego RnB. Większość utworów napędzają mniej lub bardziej tłuste bity, głos wokalistki często płynnie przechodzi od śpiewu do melodeklamacji. Lana ma chyba nawet odpowiedniego człowieka, który pełni funkcję „dyżurnego Timbalanda”, czyli gościa, który coś tam rytmicznie pokrzykuje w tle. Na szczęście gość nie pcha do pokazywania się w teledyskach.

Oczywiście Born To Die nie jest po prostu skrzyżowaniem muzyki popularnej ze złotego wieku USA ze współczesną czarną muzyką.  Pewnie najwłaściwsza odpowiedź na pytanie o inspiracje Lany Del Rey zabrzmi: czerpie ona z niemal wszystkiego, co w ostatnich i nie tylko w ostatnich latach wydarzyło się w muzyce rozrywkowej. Ale tropienie nawiązań, wpływów, inspiracji, zrzynek i plagiatów pozostawiam prawdziwym muzycznym erudytom.

Na trwającym dokładnie godzinę albumie artystki znalazło się kilka ciekawych muzycznych pomysłów, kilka dobrych melodii i kilka chwytliwych motywów. Właściwie to utwory wybrane na single odznaczają się na tle pozostałych umiarkowanym stopniem przebojowości. I można by pomyśleć, że nachalne, wbijające się prosto w mózg refreny, rodem z szuflady wspominanej już wyżej Lady Gagi, nie są priorytetem Lany Del Rey, gdyby nie fakt, że mimo wszystko większość utworów chyba jednak ma ambicje pozostania w głowie słuchacza na dłużej. Na nuceniu takich songów jak napędzane pulsującym basem Diet Mountain Dew, nieco przesłodzone Radio oraz nieco patetyczne National Anthem czy This Is What Makes Us Girls można się przyłapać już po pierwszym przesłuchaniu.

Szeroko komentowane umiejętności (bądź ich brak) wokalne amerykanki nie mają tutaj znaczenia. Albo mają znaczenie wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że pewną nieporadność w tej kwestii (nie chcę zabrzmieć jak zgred, ale jeżeli chodzi o umiejętność malowania paznokci i układania włosów, z pewnością wykazuje się znacznie większą wirtuozerią) Lana Del Rey przekuwa w atut. A to jej głos się uroczo załamie na wyższych rejestrach, a to znów na tych niższych zmysłowo zamruczy, przyprawiając męską część publiczności o… ciarki, oczywiście.

Przyznam, że temu głosowi i tym refrenom dałem się kilka razy zahipnotyzować. Gdybym słuchał Born To Die na wyrywki, uznałbym go za dobry album. Ale po godzinie słuchania tych piosenek człowiek zaczyna odczuwać pewien przesyt. W gruncie rzeczy przez cały album, piosenkarka próbuje uwieść na różne sposoby jakiegoś faceta, zapewne takiego z wytatuowanymi ramionami, kolczykami i w spadających portkach. By swój zamiar spełnić, Lana przybiera różne maski – raz jest dwudziestopięciolatką udającą doświadczoną czterdziestkę, raz jest dwudziestopięciolatką udającą naiwną i słodką piętnastolatkę. Niby w warstwie lirycznej longplay eksploatuje bardzo różne rejony amerykańskiej popkultury (swoją drogą zastanawiam się o czym śpiewałaby Lana Del Rey, gdyby urodziła się w Polsce – o Smoleńsku?), jednak cały czas odnosi się wrażenie, że wokalistka śpiewaja tylko o czerwonych sukienkach, perfumach, przejażdżkach samochodem innych działających na wyobraźnię rzeczach trochę się… narzuca.

I właśnie to sprawia, że ogólnie czuję się trochę zmęczony po spotkaniu z panią Laną Del Rey. Nie mam tatuaży, kolczyków, ani zdezelowanego, ale za to stylowego Forda, więc niech mnie już pani nie próbuje uwodzić.

Jestem też nieco zmęczony pisaniem tej notki, ale czego się nie robi dla czytających mnie regularnie fanów, którym kazałem czekać tak długo, zanim zabrałem głos w tak ważnej sprawie. Mam nadzieje, że mi wybaczycie. A, na koniec jeszcze wrzucę wam sexy zdjęcie bohaterki dzisiejszego tekstu, żebyście mnie bardziej lubili. A przynajmniej część z was.



5 comments:

natasza said...

nooo np video games maja mega motyw z bang bang gang - inside

Rogal said...

natasia - jesteś prawdziwym erudytą :)

natasza said...

nie wolno sie tak nasmiewac :<

Rogal said...

nie naśmiewam się :P chociaż miałem na myśli borysów dejnarowiczów i innych pacjentów, którzy w swoich recenzjach mają przypisy i bibliografię, to akurat uważam, że ty się lepiej znasz ode mnie... dziwne w sumie, że to ja prowadzę bloga xD

E.d.C. said...

dzindobry.
przygotowałem się byłem, przesłuchałem album byłem,
może nie mam swego zdania,
ale po większem podzielam Twoje.

Choć Lana
jest całkiem udana
szczególnie z rana
gdy człek niewyspan a
głowa nap... omniana
bólem jak kop z glana
jej płyta wysłuchana
nie zostawia banana
na gębie wprawdzie a na
duszy smutkom bana
i nie nuci się 'nanana'
ale i tak jest wyj...
ątkowo pożądana.

I tak. oo. :D