Saturday, April 30, 2011

Ulubiony Stan Umysłu


Od momentu premiery drugiego albumu zespołu Elvis Deluxe zatytułowanego Favourite State Of Mind Internet po brzegi wypełnił się piejącymi z zachwytu recenzjami. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak… po prostu przyłączyć się do tego chóru akolitów i wychwalać to doskonałe wydawnictwo swoimi słowami.
W dobrym tonie jest ostatnio pochwalić się lampowym wzmacniaczem czy gitarą z lat sześćdziesiątych – analogowy sprzęt, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę rockową, całkowicie już powrócił do łask i jest cholernie modny. Często jednak mam wrażenie, że nie widać właściwie żadnej różnicy między lampą a tranzystorem. Inaczej jest w przypadku Elvis Deluxe, którzy nagrali swój najnowszy krążek przy minimalnym użyciu komputera i maksymalnym wykorzystaniu analogowego sprzętu: klasycznego stołu mikserskiego czy pogłosu z lat pięćdziesiątych. Mogę się tylko domyślać, że nagranie płyty w ten sposób było piekielnie drogie. Ale opłaciło się – efekt jest słyszalny i, co ważniejsze, ta staroświecka produkcja dodaje tej muzyce mnóstwo dobrze wypieczonego mięcha.
Zawsze jestem sceptyczny, kiedy ktoś polecając mi jakiś album mówi: stary, to brzmi, jak z lat siedemdziesiątych. Wiadomo przecież, że niemal każdy rockowy zespół nawiązuje do heroicznych czasów tego gatunku, kiedy to istniały zespoły, które znajdując również czas na wciąganie gór kokainy, wydawały dwa doskonałe albumy rocznie i w ogóle wszystko było lepsze i fajniejsze. I znowuż, podobnie jak w przypadku sprzętu, mój sceptycyzm Elvis Deluxe rozwiewają. Często pojawiające się charakterystyczne, hammondowskie klawisze, brzmienie gitar i solówki zagrane tak, że słuchacz jest niemal pewien, że gitarzysta nigdy w życiu nawet nie słyszał o kimś takim jak Van Halen przenoszą wprost w czasy kiedy Tony Iommi, Ritchie Blackmore i Jimmy Page jeszcze chodzili po ziemi. Nie jest to jednak jakieś powielactwo i kopiowanie klasyki według objawionych czterdzieści lat temu kanonów. Oczywistą oczywistością będzie stwierdzenie, że między wyżej wymienionymi a Elvis Deluxe był jeszcze Kyuss, Sleep i wiele, wiele innych zespołów, ale muszę z kronikarskiego obowiązku je tutaj umieścić.
Album otwiera krótkie intro, utrzymane w klimacie sabbathowskiego Planet Caravan, motyw powraca w dalszej części albumu rozwinięty w czterominutowy instrumental. Dalej zwracają uwagę dwa, niejako promujące album, numery: punkowy Let Yourself Free z doskonałym, rozmytym przestrzennym refrenem i nawiązujący do dokonań Queens Of The Stone Age imprezowy Out All Night. Uwagę zwraca świetne basowe solo w sześciominutowym This Time czy napędzany wysokogroovowym paliwem rock and rollowy To Tell You. Zgodnie z tytułem Take It Slow spowalnia na chwilę dobrze wyczuwalne tętno tej płyty, a brzmi przy tym jak połączenie (możliwe, że tylko ja tu słyszę takie inspiracje) Radiohead (sic) z Black Sabbath (sic!). The Apocalypse Blues brzmi z kolei jak Led Zeppelin na sterydach, co nie powinno dziwić skoro bębny do tego kawałka były nagrywane w windzie towarowej (Page, o ile dobrze pamiętam, kazał wystawić zestaw perkusyjny na korytarz, by uzyskać ten, już dzisiaj legendarny, zeppelinowski pogłos). Największym highlightem tego albumu jest niewątpliwie energetyczny i emocjonalny, posiadający rasowo rock and rollowy tytuł Fire numer, zakończony długą i brawurową solówką. Takie solówki tygrysy lubią. Generalnie Elvis nie spieszą się nigdzie na tej płycie i dają sobie czas na granie długich instrumentalnych partii. Lubię to! Chyba jedynym słabym numerem na tym albumie jest, brzmiące jak Black Flag Break The Silence. Reszta równo zamiata podłogę, półki, parapet i regały.   

Siłą Favourite State Of Mind są różnorodność pomysłów muzycznych i spójność brzmienia. Muzycy Elvis Deluxe swobodnie, ale i z doskonałym wyczuciem żonglują rock and rollowymi toposami. W końcu ich nazwa to także rock and rollowy topos. Do tego dodajmy totalny, niewymuszony i nieudawany luz, a otrzymamy wszystko to, czego oczekuje się od dobrego albumu.
Zanim ukazało się pierwsze demo, a później debiutancki longplay Elvisa, muzycy tego projektu przez jakieś sto pięćdziesiąt lat grali w niezliczonej liczbie innych projektów. Mimo to nie słychać w tej muzyce żadnego zezgredzenia. Inaczej mówiąc, ten album brzmi jak zespół z lat siedemdziesiątych w latach siedemdziesiątych, a nie jak zespół z lat siedemdziesiątych dzisiaj, kiedy wydawszy już trzydzieści albumów, zapełnia pustkę po twórczej wenie jakimiś absurdalnymi popisami wirtuozerstwa.

1 comment:

Emilio said...

Hm, aż strach sięgać po tę płytę, bo znów jeszcze zostanę zainfekowany, podobnie, jak niedawno zamiast złapać "cold", złapałem "KoL". Apage, szejtanas! :P