Gdy rozmyślałem o
koncercie The Afghan Whigs w Proximie, przypomniała mi się pewna anegdotka.
Nauczyciel oddaje uczniowi sprawdzone wypracowanie i mówi: „Bazgrzesz tak
okropnie, że nie byłem w stanie przeczytać, co napisałeś. Nie mam pojęcia, co
jest w tym wypracowaniu. Być może zasługuje ono na piątkę, być może na jedynkę.
Ale ponieważ nie jestem w stanie ustalić, co napisałeś, stawiam ci tróję, tak
będzie najsprawiedliwiej”. Po wtorkowym koncercie czułem się jak ów nauczyciel.
Z jednej strony moje całkowicie zdarte gardło mówiło mi, że było
ekstraordynaryjnie i fantasmagorycznie, że doskonale się bawiłem, a koncert
zasługuje na szóstkę. Z drugiej strony jednak starania muzyków, by dać dobry
koncert, nieustannie sabotowało nagłośnienie, które było po prostu, mówiąc bez
ogródek, nie owijając w bawełnę i nie bojąc się tego słowa, chujowe.
Ciągnąc metaforę edukacyjną, frontman Afghan Whigs, Greg
Dulli zawsze był wzorowym uczniem. Niezależnie z jaką kapelą nie przybyłby do
Polski (czy to Twilight Singers, czy to Gutter Twins), zasługiwał na celujący.
Nie dość, że zdolny, to jeszcze pracowity, bo odwiedził nasz kraj w ciągu
ostatnich dziesięciu lat czterokrotnie, z czego na trzech koncertach byłem,
więc wiem, co mówię. Każdy z nich to była klasa i wysoka jakość usług. Co
więcej reunion legendy lat dziewięćdziesiątych, cieszącego się statusem
kultowego zespołu, Afghan Whigs, spotkał się, co przyznacie sami rzadkie, z
pozytywną reakcją nie tylko fanów, ale i krytyków. Ba, ci ostatni rozpisywali
się nawet, że kapela nigdy nie była w tak dobrej formie. Zatem nikogo chyba nie
zdziwi, że idąc na koncert w deszczowy wieczór 14 sierpnia, oczekiwałem, że
wychodząc z klubu, otworzę dziennik i postawię, jak zwykle, szóstkę z plusem,
wykrzyknikiem i uśmiechniętą buźką. Jednak, gdy wybrzmiały ostatnie akordy
bisu, nie byłem tego już taki pewien. Szczerze mówiąc, niczego nie byłem
pewien.
Zanim wyszli na scenę, panowie z Afghan Whigs postanowili
potrzymać trochę publiczność w napięciu, troszeczkę się spóźnić, zrobić
wejście. Żaden tam Axl Rose, po prostu parę minut oczekiwania. Dla mnie jednak
te minuty ciągnęły się jak godziny, bowiem chciałem już zobaczyć, jak wygląda
powrót legendy w praktyce. Muzycy wychodzili na scenę stopniowo. Najpierw
nienależący do oryginalnego składu gitarzysta Dave Rosser i
klawiszowiec/wiolonczelista/skrzypek Rick Nelson, delikatnie rozpoczęli
dyżurujący w czasie obecnej trasy otwieracz, Crime Scene Pt. 1. Następnie pojawił się perkusista Cully
Symington. Wreszcie po chwili ukazał się oczom publiczności trzon grupy –
gitarzysta Rick McCollum i basista John Curley. Największy aplauz przywitał
oczywiście Grega Dulliego i podejrzewam, że przez resztę koncertu 90% par oczu
patrzyło właśnie na niego i 90% par rąk oklaskiwało właśnie jego. Bowiem Dulli
swoją sylwetką, przenośni oczywiście (choć dosłownie w sumie też mimo, że sporo
ostatnio schudł), dominuje pozostałych, a swoją charyzmą opanowuje całą
przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Po dość delikatnym Crime
Scene, ruszyli już z kopyta serwując przebój za przebojem. Something Hot, I’m Her Slave, What Jail Is
Like, Fountain and Fairfax –
zagrana niemal bez wytchnienia kanonada hitów. Dopiero w balladowym When We Two Parted zrobiło się
spokojniej, co nie oznaczało bynajmniej, że zespół spuścił z tonu, ani że
entuzjazm publiczności zmalał. Jednak właśnie słuchając tej piosenki, coraz
bardziej zaczynało mnie irytować nagłośnienie, które było, powtórzmy to jeszcze
raz, chujowe. Śpiewane delikatnym falsetem wokalizy, były przesterowane niczym
riffy Electric Wizard, a usłyszenie partii solowych było luksusem, na który
pozwolić sobie mogli tylko posiadacze ultranowoczesnych stoperów, w dodatku
chyba stojąc 200 metrów od klubu. To wkurzające, bo bardzo lubię tę piosenkę i
oczekiwałem, że mnie wgniecie w podłogę.
Nie mniej przez powódź kupy wylewającej się z głośników,
można było usłyszeć doskonałą energię i kiedy Afghani zagrali swój chyba
największy przebój – Gentleman – publiczność,
ze mną włącznie oszalała. Dulli coraz bardziej się rozkręcał, śpiewając now I’ve got time for you, for you, for you
– z każdym kolejnym for you wskazywał
władczo palcem na inną pannę pod sceną. No, dobra, wskazywał po prostu na
ludzi, bo w publice zdecydowanie przeważali faceci. W pewnym momencie nawet jakiś
wyraźnie męski głos krzyknął kilka razy I
Love You, Greg, na co
zainteresowany odpowiedział: If you’re sharing
love, I’m returning it. To wskazywanie paluchem chyba bardzo rozochociło
niektórych, ponieważ część osób postanowiła obnażyć swoje piersi. Niestety byli
to sami faceci. Lider grupy zareagował szybko mówiąc, że chce, aby wszyscy
dobrze się bawili, ale życzyłby sobie także, aby ci którzy są pod sceną,
pozostali pod nią. Biedny – nie poznał rozkoszy spotkania z wielką owłosioną,
spoconą klatą!
Następnym utworem był reprezentujący nieco bardziej popową
stronę twórczości 66, skontrowany
natychmiast energetycznym, hard rockowym My
Enemy, jednym z moich ulubionych! Następnie zabrzmiał jedyny na tym
koncercie utwór z debiutanckiego albumu grupy – You My Flower – niespodziewanie uzupełniony fragmentem utworu Sail To The Moon z repertuaru Radiohead.
Dodam tylko, że tak prywatnie i osobiście, jestem wielkim fanem tego typu
wstawek, przeróbek i coverów w wykonaniu Dulliego, a ten radioheadowy
szczególnie przypadł mi do gustu. Fajnie było sobie nasłuchiwać i zastanawiać
się, co to może być za kawałek! Jeszcze milej było zgadnąć! Co więcej, był to
moment, w którym na chwilę zespół nieco się ściszył i nagłośnienie przestawało
być problemem.
Po debiutanckim materiale przyszedł czas na część z
całkowicie nowymi piosenkami, nagranymi już po reaktywacji: See And Don’t See Marie Queenie Lyons i
świetne Lovecrimes z repertuaru
Franka Oceana. To pierwsze zabrzmiało doskonale, gdy zespół chillował na
scenie, a Dulli dryfował wśród publiczności z mikrofonem. Niestety na Lovecrimes, utworze, który pasjami
zapętlałem w Winampie przez dłuższy czas, cały efekt spieprzyło nagłośnienie,
które było (wcale się nie powtarzam) chujowe.
Pierdząca Proxima nieco mniej przeszkadzała w kolejnych
przebojach – Going To Town i Debonair. Natomiast zupełnie zapomniałem
o niej (i o lejącym na zewnątrz deszczu) w kolejnym utworze – Citi Soleil z ostatniego albumu grupy.
Bardzo lubię ten utwór i byłem mile zaskoczony tym, ile osób śpiewało tekst
refrenu. Niewątpliwie ten energetyczny, radosny utwór był highlightem wieczoru.
Wszyscy śpiewali i skakali, włącznie z wokalistą, po którym było widać, że bawi
się równie dobrze, co publika – ochoczo zachęcał do klaskania, brykania i wspólnego
śpiewania. Nota bene, chyba pierwszy raz na koncercie Dulliego można było
zobaczyć tak spontaniczną publiczność. A już w takim Citi Soleil nawet panowie pogujący bez koszulek, jakby to był
koncert Pidżamy Porno na Woodstocku przestawali przeszkadzać, a nawet
przeciwnie – zarażali swoim entuzjazmem.
Main set zamknęło balladowe Faded, którego odbiór niestety znów zakłóciło… no, wiecie jakie
nagłośnienie. Po raz kolejny grane slidem partie solowe McColluma były ledwo
słyszalne, a falsecikowe „uuuu”, w dodanym na koniec utworu motywie z Purple Rain Prince’a (to nota bene też doskonały pomysł!) znów były
przesterowane.
Na bis panowie nie kazali czekać długo, być może zmotywowani
również faktem, że zanim dotrą na koncert do Pragi czeka ich „12 godzin jazdy
po polskich drogach”. Rozpoczęli kolejnym popowym utworem – Crazy – który znów był zdecydowanie
bardziej przesterowany, niż powinien być. Następnie wzięli Afghani na warsztat
kolejny cover, tym razem Thin Lizzy i jak, o czym zresztą już pisałem wyżej,
uwielbiam coverowy talent Dulliego, a już w szczególności, gdy coveruje on Thin
Lizzy, tak nagłośnienie udowodniło, że nie psuje tylko delikatnych utworów, ale
również rockowe rozpieprzacze. Na koniec poszło Miles Iz Ded (ze swoim chwytliwym refrenem: don’t forget the alcohol, uuh baby, uuh baby, który śpiewałem,
ledwo łapiąc oddech), zakończone jakimś bliżej niezidentyfikowanym coverem.
Muzycy zeszli ze sceny. Zagrali wszystkie najważniejsze utwory, obowiązkowe
przy takiej okazji, jaką jest reaktywacja zespołu i powrót do kraju w którym
nie grało się od dwóch dekad. Liczyłem po cichu na Bulletproof, chociaż wiem, że to żaden przebój. Stałem jeszcze
chwilę pod sceną oklaskując zespół i właściwie to chciałem wywołać go na
jeszcze jeden bis. Czułem się, jakbym znalazł się w filmie Woody’ego Allena. Bo
ten koncert był jak ta restauracja, w której jest kiepskie jedzenie, a w
dodatku takie małe porcje. Z jednej strony nagłośnienie, które było… chujowe
(niech to będzie całkowicie jasne) odbierało radość ze słuchania, z drugiej –
chciałoby się, by koncert był dłuższy, by jeszcze coś się wydarzyło.
Podsumowując mam mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej
strony wiem, że był on doskonały, było sporo momentów, kiedy naprawdę dobrze
się bawiłem. Być może się starzeję i robię się wybredny, bo byłem już na dwóch
koncertach Dulliego w Proximie i za każdym razem szwankujące nagłośnienie nie było
w stani zatruć przeżywania magii koncertu. Ale teraz było dużo gorzej, niż
kiedykolwiek. Innymi słowy pracę domową prymusa zjadł pies i trochę mnie tym
zranił, mogłem poznać tylko wyrwane bestii z pyska strzępy doskonałego
wypracowania. Ale na szczęście jest jeszcze bootleg, na którym, o dziwo,
wszystko słychać. Jedno jest pewne: przed następnym koncertem pójdę do apteki i
poproszę o najdroższe stopery, jakie mają w asortymencie.
10 comments:
Nie mam w sumie nic mądrego do przekazania, ale chciałem zaznaczyć, że przeczytałem... a więc - przeczytałem ;)
Bardzo miło, że zaznaczasz. Dzięki!
Zgadzam się absolutnie ze wszystkim! Łącznie z tym, że i mnie brakowało Bulletproof, tak samo jak Summer's Kiss...
Dobrze powiedziane!
Twój blog jest ciekawy ;)
Zainteresowałeś tym, jakie tematy tutaj poruszasz . Może zainteresujesz się rónież i moim blogiem.
Nie mogę cały czas być online, więc zostawiam komentarz. Super blog
Czekam na następny wpis.
prestiżowa strona, sprawdź też moją!
Post a Comment