(foto. myspace)
Pełną rewolucyjnego zapału przemową mistrza ceremonii w klubie Grand Ballroom w Detroit, Jesse'a Crawforda, rozpoczyna się debiutancki album zespołu MC5. Debiut, będący płytą koncertową, rzeczywiście wtrącił swoje 3 grosze do rewolucji. Motor City Five (pięciu facetów z Motor City, czyli z Detroit) są uważani za jednych z prekursorów hard rocka, punku, heavy metalu i czego tam jeszcze chcecie. Sonic Youth miało wziąć swoją nazwę od przezwiska jednego z gitarzystów MC5 Freda „Sonica” Smitha. Ich najbardziej znany utwór, Kick out the jams, pozostaje koncertowym wymiataczem dla tysięcy rockowych kapel coverujących go. A jednak chyba MC5 pozostaje trochę zapomniane.
Powstali w Detroit, w latach sześćdziesiątych. W napiętych czasach, gdy tym przemysłowym miastem wstrząsały zamieszki na tle społecznym i rasowym. Klimat biedniejących, chylących się ku upadkowi dzielnic nie skłaniał młodych mieszkańców Motor City jedynie do tumultów i rozrób, ale również do grania i słuchania hałaśliwszej niż przewiduje jakakolwiek ustawa muzyki. Chyba nie jest przypadkowe, że w tym czasie debiutują w Detroit The Stooges, a już w latach siedemdziesiątych kolesie z KISS będą śpiewać: you gotta lose your mind in Detroit Rock City.
Pierwszy album MC5 jest pełen trzasków, sprzężeń, hałaśliwych riffów i wrzasków. Dziki – to jest dobre słowo – dzikie są przemowy Crawforda, dziki jest tłum pod sceną, dzikie są chaotyczne wokale. Nie wiem czy jest na tym albumie choć linijka zaśpiewana bez szaleńczego zaangażowania. Dzikie, a jednocześnie precyzyjne są gitarowe solówki. Ten album to dzikie czterdzieści minut pełnokrwistego rock and rollowego setu, osiem głośnych, bezkompromisowych kompozycji i tylko pięć sekund, by się przygotować na tę petardę.
MC5 nagrali jeszcze dwa długogrające, studyjne już, albumy. Już nie tak krwiożercze i spontaniczne, nie tak hałaśliwe i buntownicze. Potem się rozpadli z tego samego powodu, z którego rozpadło się tysiące rockowych kapel – pokłócili się o dziewczyny i narkotyki (albo o narkotyki i dziewczyny). Pomijając próby reaktywacji grupy parę lat temu (z resztą już po śmierci wokalisty i jednego z gitarzystów legendarnego składu), zostało po nich to testimonium – które karze skakać, wrzeszczeć, machać włosami i głośno przeklinać.
Right now, it's time to KICK OUT THE JAMS, MOTHERFUCKERS!
2 comments:
dobra płyta, dobra recenzja:) a mój ulubiony kawałek z tego lp to cover J.L.Hookera:)
dzięki:D mój ulubiony to chyba jednak tytułowy, ale tę płytę traktuję jako całość w sumie;F
Post a Comment